Eve siedziała na wielkim łożu z
baldachimem, obleczonym krwiście czerwoną pościelą w ich żółtym jak
piórka kanarka apartamencie na przedmieściach Paryża. Apartament był
wielki. Składał się z salonu, gdzie mogłaby wyprawić wesele dla 100
osób, sypialni, w której łóżko zajmowało jedną trzecią pomieszczenia,
łazienki ze złotymi kurkami wykafelkowanej pod sam sufit w niebieskie
sześciokątne sztabki i kuchni pomalowanej na zieleń tak soczystą jak
wiosenna trawa. W sypialni obok łóżka, na którym siedziała stała komoda a
na niej zegar, który teraz wskazywał 3 w nocy. <Emma pewnie ląduje
teraz w Nowym Jorku, Camill śpi po pracy w szpitalu, a Lena pod wpływem
nagłego przypływu veny stuka rytmicznie kolejny rozdział swej powieści
na dość mocno zdezelowanej klaw3iaturze komputera.> Eve westchnęła.
Wstała z łóżka i stanęła w drzwiach na balkon. W oddali majaczyła
oświetlona jak drzewko na Boże Narodzenie wieża Eiffla. Przed nią
rozpościerały się dachy paryskich domów tańczących w półcieniach i
wijących się po obu stronach trzypasmowej drogi. Lekki wiaterek poruszał
delikatnie spływającą z sufitu firankę, tak cieniutką jak pajęcza sieć.
Zamknęła oczy i wsłuchała się w dźwięki Paryża. Czyjeś głosy, szum
samochodów i szum prysznica dochodzący z łazienki.
Eve znała
Mata już bardzo długo, był dla niej wszystkim. Pomógł jej, kiedy było
naprawdę źle, kiedy czuła się samotna. Dawał jej nadzieję, miłość, był
podporą, której nie zamieniłaby za nic w świecie. Kochała go tak mocno,
że jeśli trzeba by było skoczyłaby za nim w ogień. Był dla niej jak
Anioł, który pojawił się, aby ją wspierać. Był jedyną osobą, która znała
wszystkie jej tajemnice, nawet te najbardziej skrywane, znał jej
uczucia, ból, strach i łzy. Przy nim nie musiała udawać kogoś, kim nie
jest. Wiedziała, że on też bardzo ją kocha, mimo, że mógł odejść, gdy
powiedziała mu, że jest w ciąży z tamtym. Jednak został, interesował się
i wspierał. W przeciwieństwie do tamtego padalca był uosobieniem
dobroci i zrozumienia. Kochała go za to, że po prostu był. Teraz
zaczynali wszystko od nowa, tak jak sobie to wymarzyli. Wiedzi9ał, że
już nic ich nie zniszczy. Kiedy powiedziała rodzicom, że wyjeżdża z
Matem do Paryża, to powiedzieli jej, że upadła na głowę. To prawda, że
dopiero tydzień wcześniej wyszła ze szpitala i jeszcze nie do końca
doszła do siebie, ale nie chciała zmarnować kolejnej szansy, którą
podsuwał jej los. I chociaż nie zgodzili się na jej wyjazd dokonała
wyboru i dopięła swego, była właśnie w jednym z najpiękniejszych miast
Francji, w apartamencie niemal królewskim. Była szczęśliwa. Naprawdę po
raz pierwszy w życiu była naprawdę szczęśliwa. Stojąc w balkonowych
drzwiach i patrząc na oświetlony Paryż czuła, że wreszcie oddycha.
Uśmiechnęła się do swoich myśli, a łzy radości mimo woli spłynęły jej po
policzkach niczym górskie strumyczki rozmywając resztki tuszu i kredki
podkreślającej zieleń oczu.
Mat wyszedł z łazienki i stanął obok
wielkiego łóżka w najlepszym apartamencie, jaki znalazł w tym hotelu.
Patrzył na kobietę swego życia, z którą wreszcie mógł być. Wcześniej był
wściekły na siebie, że nie był bardziej natarczywy i bardziej nie
nalegał na spotkanie 12 grudnia. Załamał się bardzo, kiedy powiedział
mu, że jest w ciąży z tamtym. Miał ochotę go zabić. Potem jednak
wszystko przemyślał i postanowił ją wspierać, gdyż bardzo tego
potrzebowała. Widział to w jej oczach i sposobie poruszania. Była
kobietą, która obnażyła przed nim swoją duszę. Przebrnęli razem przez 6
miesięcy jej niechcianej ciąży. Pewnego dnia zadzwoniła do niego:
- Jestem w szpitalu… straciłam…
po
czym rozmowa została rozłączona. Nie wiedział, co powiedzieć. Wskoczył
do samochodu i pojechał do szpitala. Kiedy wszedł do jej pokoju
zauważył, że są w nim już 3 osoby. Jedną z nich był lekarz. Dwie
pozostałe to jej rodzice. Wtedy zobaczył ich po raz pierwszy. Przywitał
się i spojrzał na łóżko. Była blada, miała zamknięte oczy i ledwo, co
było widać ruch klatki piersiowej przy oddychaniu. Jednak jakimś cudem
wyczuła jego obecność i wyciągnęła bladą dłoń. Złapał ją za tą dłoń i
tak już zostali. Tydzień po opuszczeniu szpitala zapytał czy pojedzie z
nim do Paryża. Zgodziła się nie zawahawszy nawet przez sekundę. Jej
rodzice nie byli zachwyceni, ale w końcu dopięła swego. Teraz stała w
balkonowych drzwiach, wpatrzona w Paryż, naga jak ją Pan Bóg stworzył.
Piękna w poświacie księżyca i ulicznych latarń. Był dumny, że ma taką
dziewczynę. Obiecał sobie, że nigdy nie pozwoli na to, aby ktoś ją
jeszcze skrzywdził. Podszedł i pocałował Eve w kark. Odwróciła się do
niego gwałtownie i przylgnęła całym swoim ciałem do jego ciała. Złapał
ją w pół i przeniósł na łóżko. Powoli i delikatnie zaczął pieścić jej
ciało, starając się zapamiętać każdy jego centymetr…
Kiedy taksówka
zatrzymała się na Psim Wzgórzu a właściwie pod niem. Emma pomyślała, że
dawno jej tutaj nie było. Wszystkie we cztery były zawsze tak zabiegane,
że ledwie starczało im czasu, aby spotkać się w jakiejś knajpie na
mieście, a nie mówiąc już, żeby udało się spotkać w domu którejś z
nich. Popatrzyła na wzgórze, na którym stał przepiękny rodzinny dom
Camill. Po prawej stronie rozciągał się wielki las mieszany. Emma
przypomniała sobie jak kiedyś zrobiły sobie piknik na obrzeżach lasu i
podziwiały skaczące z drzewa na drzewo wiewiórki. Teraz kiedy szła
powoli z torbami podróżnymi i patzryła na las wydawał jej się jeszcze
bardziej gęsty niż kiedyś i… jakby trochę złowrogi. Kiedy dotarła na sam
szczyt okazało się, że nie tylko las się tutaj zmienił. Camill miała
ogród, piekny, wielki i pachnący tysiącami woni, mieniący się milionem
barw. Emma pomyslała, że chciała by mieć taki dom. Jednak nie byłoby jej
na to stać mimo, że z Richardem zarabiali całkiem niezłe pieniądze. Ona
pracowała w kobiecym pisemku, w którym zajmowała się poradami, on był
właścicielem własnej firmy cateringowej. Poznali się jeszcze w szkole
średniej, potem ich drogi rozeszły się na lat pięć, po czym znowu się
odnaleźli. Wzięli ślub, zamieszkali razem w dwupokojowym mieszkanku na
obrzeżach miasta, rok później urodził się Briana, który jako oczko w
głowie obojga rodziców przewrócił ich świat do góry nogami. Emma jako
dwudziestosześcioletnia kobieta nie miała większych problemów
małżeńskich, żyli sobie z Richardem w kochającej się i wspierającej
rodzinie.
Emma weszła przez furtkę i podeszła do
frontowych drzwi. Kiedy wyciągnęła rękę, aby nacisnąć na dzwonek drzwi
otworzyły się na oścież i wypadła przez nie mało nie tratując
wszystkiego co stanęło jej na drodze Majka – młodsza siostra Camill.
- Przepraszam cię za tego łobuza. – odezwała się z uśmiechem matka Camill, która akurat wyszła za córką.
- Nic nie szkodzi. Sama mam dwuletniego łobuza w domu. – powiedziała Emma, po czym dodała – A zastałam Camill?
- Tak, od wczoraj nie wychodzie ze
swojego pokoju, nie chce jeść, z nikim nie rozmawia. – powiedziała
smutno matka Camill. – Wejdź na górę może tobie uda się ją wyciągnąć z
tej nory.
- Dobrze proszę pani, spróbuję.
O rany! Jakie to było mało podobne do
Camill. Zawsze uśmiechniętej i zadowolonej z życia, mimo, że większą
część roku spędzała na pracy w administracji szpitala położniczego i na
pilnowaniu młodszej siostry, która była diabłem wcielonym. Camill
mieszkała głównie z ojcem – technikiem budowlanym i Majką. Jej matka
rzadko bywała w domu, była au-pair w Niemczech, a starsza siostra
poznała Nino i wyjechała na stałe do Włoch, dlatego cały dom spadł na
barki Camill. Nigdy jednak nie powiedziała, że jest jej ciężko, albo
nie daje sobie rady. nawet jeśli coś nie szło tak jak trzeba to ukrywała
to pod płaszczykiem uśmiechu.
Emma weszła po krętych drewnianych
schodach na górę i zapukała do pokoju Camill. Odpowiedziała jej tylko
głucha cisza. Zapukała po raz drugi.
- Dajcie mi spokój! – usłyszała głos przyjaciółki.
- Camill to ja, Emma.
Dało się słyszeć nieznaczny ruch za
drzwiami, potem zgrzyt zamka i pisk otwieranych drzwi. Camill złapała ją
za rękę i niemal wciągnęła do pokoju i zamknęła drzwi ponownie na
klucz. Wyglądała okropnie. Rozmazany makijaż, tusz przyklejony do
policzków, spuchnięte oczy, twarz tak biała, że niemal przezroczysta.
Ubrana w stare wytarte dżinsy i podkoszulek, który pamiętał lepsze
czasy. Wyglądało na to, że zdąrzyła opróżnić już całą butelkę
Schardonay.