środa, 29 kwietnia 2009

Miłość w Paryżu

       Eve siedziała na wielkim łożu z baldachimem, obleczonym krwiście czerwoną pościelą w ich żółtym jak piórka kanarka apartamencie na przedmieściach Paryża. Apartament był wielki. Składał się z salonu, gdzie mogłaby wyprawić wesele dla 100 osób, sypialni, w której łóżko zajmowało jedną trzecią pomieszczenia, łazienki ze złotymi kurkami wykafelkowanej pod sam sufit w niebieskie sześciokątne sztabki i kuchni pomalowanej na zieleń tak soczystą jak wiosenna trawa. W sypialni obok łóżka, na którym siedziała stała komoda a na niej zegar, który teraz wskazywał 3 w nocy. <Emma pewnie ląduje teraz w Nowym Jorku, Camill śpi po pracy w szpitalu, a Lena pod wpływem nagłego przypływu veny stuka rytmicznie kolejny rozdział swej powieści na dość mocno zdezelowanej klaw3iaturze komputera.> Eve westchnęła. Wstała z łóżka i stanęła w drzwiach na balkon. W oddali majaczyła oświetlona jak drzewko na Boże Narodzenie wieża Eiffla. Przed nią rozpościerały się dachy paryskich domów tańczących w półcieniach i wijących się po obu stronach trzypasmowej drogi. Lekki wiaterek poruszał delikatnie spływającą z sufitu firankę, tak cieniutką jak pajęcza sieć. Zamknęła oczy i wsłuchała się w dźwięki Paryża. Czyjeś głosy, szum samochodów i szum prysznica dochodzący z łazienki.
       Eve znała Mata już bardzo długo, był dla niej wszystkim. Pomógł jej, kiedy było naprawdę źle, kiedy czuła się samotna. Dawał jej nadzieję, miłość, był podporą, której nie zamieniłaby za nic w świecie. Kochała go tak mocno, że jeśli trzeba by było skoczyłaby za nim w ogień. Był dla niej jak Anioł, który pojawił się, aby ją wspierać. Był jedyną osobą, która znała wszystkie jej tajemnice, nawet te najbardziej skrywane, znał jej uczucia, ból, strach i łzy. Przy nim nie musiała udawać kogoś, kim nie jest. Wiedziała, że on też bardzo ją kocha, mimo, że mógł odejść, gdy powiedziała mu, że jest w ciąży z tamtym. Jednak został, interesował się i wspierał. W przeciwieństwie do tamtego padalca był uosobieniem dobroci i zrozumienia. Kochała go za to, że po prostu był. Teraz zaczynali wszystko od nowa, tak jak sobie to wymarzyli. Wiedzi9ał, że już nic ich nie zniszczy. Kiedy powiedziała rodzicom, że wyjeżdża z Matem do Paryża, to powiedzieli jej, że upadła na głowę. To prawda, że dopiero tydzień wcześniej wyszła ze szpitala i jeszcze nie do końca doszła do siebie, ale nie chciała zmarnować kolejnej szansy, którą podsuwał jej los. I chociaż nie zgodzili się na jej wyjazd dokonała wyboru i dopięła swego, była właśnie w jednym z najpiękniejszych miast Francji, w apartamencie niemal królewskim. Była szczęśliwa. Naprawdę po raz pierwszy w życiu była naprawdę szczęśliwa. Stojąc w balkonowych drzwiach i patrząc na oświetlony Paryż czuła, że wreszcie oddycha. Uśmiechnęła się do swoich myśli, a łzy radości mimo woli spłynęły jej po policzkach niczym górskie strumyczki rozmywając resztki tuszu i kredki podkreślającej zieleń oczu.
   Mat wyszedł z łazienki i stanął obok wielkiego łóżka w najlepszym apartamencie, jaki znalazł w tym hotelu. Patrzył na kobietę swego życia, z którą wreszcie mógł być. Wcześniej był wściekły na siebie, że nie był bardziej natarczywy i bardziej nie nalegał na spotkanie 12 grudnia. Załamał się bardzo, kiedy powiedział mu, że jest w ciąży z tamtym. Miał ochotę go zabić. Potem jednak wszystko przemyślał i postanowił ją wspierać, gdyż bardzo tego potrzebowała. Widział to w jej oczach i sposobie poruszania. Była kobietą, która obnażyła przed nim swoją duszę. Przebrnęli razem przez 6 miesięcy jej niechcianej ciąży. Pewnego dnia zadzwoniła do niego:
    - Jestem w szpitalu… straciłam…
po czym rozmowa została rozłączona. Nie wiedział, co powiedzieć. Wskoczył do samochodu i pojechał do szpitala. Kiedy wszedł do jej pokoju zauważył, że są w nim już 3 osoby. Jedną z nich był lekarz. Dwie pozostałe to jej rodzice. Wtedy zobaczył ich po raz pierwszy. Przywitał się i spojrzał na łóżko. Była blada, miała zamknięte oczy i ledwo, co było widać ruch klatki piersiowej przy oddychaniu. Jednak jakimś cudem wyczuła jego obecność i wyciągnęła bladą dłoń. Złapał ją za tą dłoń i tak już zostali. Tydzień po opuszczeniu szpitala zapytał czy pojedzie z nim do Paryża. Zgodziła się nie zawahawszy nawet przez sekundę. Jej rodzice nie byli zachwyceni, ale w końcu dopięła swego. Teraz stała w balkonowych drzwiach, wpatrzona w Paryż, naga jak ją Pan Bóg stworzył. Piękna w poświacie księżyca i ulicznych latarń. Był dumny, że ma taką dziewczynę. Obiecał sobie, że nigdy nie pozwoli na to, aby ktoś ją jeszcze skrzywdził. Podszedł i pocałował Eve w kark. Odwróciła się do niego gwałtownie i przylgnęła całym swoim ciałem do jego ciała. Złapał ją w pół i przeniósł na łóżko. Powoli i delikatnie zaczął pieścić jej ciało, starając się zapamiętać każdy jego centymetr…

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Koszmar Camill

- Jezu! Co tu się dzieje? Ten pokój wygląda,  jakby tajfun przez niego przeleciał, albo jak po wybuchu bomby atomowej. A ty sama wyglądasz jakbyś Hitlerowi z Getta uciekła. – powiedziała niemal z wyrzutem Emma.
 - Ja… – Camill rzuciła się jak płotka na rozgrzebane łóżko.
 -, Co ty? – spytała już nieco łagodniej Emma.
Camill podniosła oczy i przekręciła się na plecy. Patrzyła w sufit niewidzącym wzrokiem, jakby ktoś zabrał jej duszę w inny wymiar.
 - Ja… – wypaliła w pewnym momencie – …poszłam z nim do łóżka, a on mnie okłamywał, kocham go, ale nie mogę z nim być.
 - Czekaj. Moment. Z kim się przespałaś? Kto cię okłamał? Kogo kochasz? I z kim nie możesz być?
 - On jest żonaty. – powiedziała cicho Camill jakby nie słyszała zadanych przez Emmę pytań.
 - Rany!!! Kobieto mów do mnie po ludzku, bo ja nic z tego nie rozumiem. – zirytowała się Emma.
 - Przepraszam. – powiedziała Camill i dodała – Pamiętasz gwiazdkową imprezę u mnie w pracy?
 - Tak pamiętam. Mnóstwo zachlanych lekarzy, pielęgniarki ledwo ciągnące nogi za sobą i administracja, robiąca obietnice bez pokrycia.
 - Tak, ale pamiętasz faceta, który stał przy oknie?
 - Ten opalony blondyn?
 - Tak.
 -Pamiętam. Chyba jedyny, który nie schlał się jak świnia.
 - Dokładnie. Jak poszłaś po drinki z Johnem, to ten chłopak do mnie podszedł, pogadaliśmy chwilę i wymieniliśmy się numerami telefonów. – powiedziała Camill spuszczając wzrok.
 - Umówiłaś się z tym blondaskiem? – Emma nie mogła wyjść z podziwu.
 - Tak. I to nie raz. Zjedliśmy kilka romantycznych kolacji. Po którejś z nich poszliśmy do łóżka. Potem jeszcze kilka spotkań i teraz dowiaduję się, że on ma żonę. – Camill pociągnęła nosem – A wydawał się taki porządny.
 -, Co za drań!!! – Emma nie mogła powstrzymać złości, która w niej wezbrała – Palant!!! Najpierw cię uwiódł, potem przeleciał, a na koniec powiedział, że ma żonę? Zgniły burak!!!
 - Emma to nie do końca tak było. On mi nie powiedział, że ma żonę i pewnie nadal bym o tym nie wiedziała. Jednak pech chciał, że ona jest z nim w ciąży i przyjechała do nas urodzić.
 - Jezu!!! Jak on mógł?!! Zabiję drania!!!
 - Emma uspokój się. On i tak ma teraz ciężkie życie.
 - Ty go jeszcze bronisz?!
 -  Słuchaj jego żona straciła to dziecko. – powiedziała Camill spokojnie
 - No i co z tego? To, dlatego ma się czuć bezkarnie? W końcu to ona straciła dziecko nie on.
 -, Ale to było jego dziecko, jego potomek.
 - Camill obudź się!!! On wiedział, że jego żona jest w ciąży. Tak?
 - Tak.
                - Powiedziałaś, że on chciał tego dziecka. Tak?
 - Tak.
 - To znaczy, że on z góry przewidział, że się tylko tobą pobawi. A potem kopnie cię w dupę.
Camill nic nie odpowiedziała, zamknęła oczy, żeby powstrzymać łzy, które znowu zaczęły jej napływać zamazując cały obraz.
 - Daj sobie z nim spokój. On nie jest wart twoich łez. – powiedziała delikatnie Emma i przytuliła przyjaciółkę.  – Może łyczka? – spytała wyciągając spod łóżka nową butelkę Schardonay.
 - Tak, poproszę. – odparła Camill z bladym uśmiecham na twarzy.

wtorek, 21 kwietnia 2009

Psie wzgórze

   Kiedy taksówka zatrzymała się na Psim Wzgórzu a właściwie pod niem. Emma pomyślała, że dawno jej tutaj nie było. Wszystkie we cztery były zawsze tak zabiegane, że ledwie starczało im czasu, aby spotkać się w jakiejś knajpie na mieście, a nie mówiąc już, żeby udało się spotkać w domu którejś z nich.  Popatrzyła na wzgórze, na którym stał przepiękny rodzinny dom Camill. Po prawej stronie rozciągał się wielki las mieszany. Emma przypomniała sobie jak kiedyś zrobiły sobie piknik na obrzeżach lasu i podziwiały skaczące z drzewa na drzewo wiewiórki. Teraz kiedy szła powoli z torbami podróżnymi i patzryła na las wydawał jej się jeszcze bardziej gęsty niż kiedyś i… jakby trochę złowrogi. Kiedy dotarła na sam szczyt okazało się, że nie tylko las się tutaj zmienił. Camill miała ogród, piekny, wielki i pachnący tysiącami woni, mieniący się milionem barw. Emma pomyslała, że chciała by mieć taki dom. Jednak nie byłoby jej na to stać mimo, że z Richardem zarabiali całkiem niezłe pieniądze. Ona pracowała w kobiecym pisemku, w którym zajmowała się poradami, on był właścicielem własnej firmy cateringowej. Poznali się jeszcze w szkole średniej, potem ich drogi rozeszły się na lat pięć, po czym znowu się odnaleźli. Wzięli ślub, zamieszkali razem w dwupokojowym mieszkanku na obrzeżach miasta, rok później urodził się Briana, który jako oczko w głowie obojga rodziców przewrócił ich świat do góry nogami. Emma jako dwudziestosześcioletnia kobieta nie miała większych problemów małżeńskich, żyli sobie z Richardem w kochającej się i wspierającej rodzinie.
   Emma weszła przez furtkę i podeszła do frontowych drzwi. Kiedy wyciągnęła rękę, aby nacisnąć na dzwonek drzwi otworzyły się na oścież i wypadła przez nie mało nie tratując wszystkiego co stanęło jej na drodze Majka – młodsza siostra Camill.
 - Przepraszam cię za tego łobuza. – odezwała się z uśmiechem matka Camill, która akurat wyszła za córką.
 - Nic nie szkodzi. Sama mam dwuletniego łobuza w domu. – powiedziała Emma, po czym dodała – A zastałam Camill?
 - Tak, od wczoraj nie wychodzie ze swojego pokoju, nie chce jeść, z nikim nie rozmawia. – powiedziała smutno matka Camill. – Wejdź na górę może tobie uda się ją wyciągnąć z tej nory.
 - Dobrze proszę pani, spróbuję.
   O rany! Jakie to było mało podobne do Camill. Zawsze uśmiechniętej i zadowolonej z życia, mimo, że większą część roku spędzała na pracy w administracji szpitala położniczego i na pilnowaniu młodszej siostry, która była diabłem wcielonym. Camill mieszkała głównie z ojcem – technikiem budowlanym i Majką. Jej matka rzadko bywała w domu, była au-pair w Niemczech, a starsza siostra poznała Nino i wyjechała na stałe do Włoch, dlatego cały dom spadł na barki Camill.  Nigdy jednak nie powiedziała, że jest jej ciężko, albo nie daje sobie rady. nawet jeśli coś nie szło tak jak trzeba to ukrywała to pod płaszczykiem uśmiechu.
   Emma weszła po krętych drewnianych schodach na górę i zapukała do pokoju Camill. Odpowiedziała jej tylko głucha cisza. Zapukała po raz drugi.
 - Dajcie mi spokój! – usłyszała głos przyjaciółki.
 - Camill to ja, Emma.
Dało się słyszeć nieznaczny ruch za drzwiami, potem zgrzyt zamka i pisk otwieranych drzwi. Camill złapała ją za rękę i niemal wciągnęła do pokoju i zamknęła drzwi ponownie na klucz. Wyglądała okropnie. Rozmazany makijaż, tusz przyklejony do policzków, spuchnięte oczy, twarz tak biała, że niemal przezroczysta. Ubrana w stare wytarte dżinsy i podkoszulek, który pamiętał lepsze czasy. Wyglądało na to, że zdąrzyła opróżnić już całą butelkę Schardonay.

wtorek, 14 kwietnia 2009

Home don't sweet home

   No i na miejscu. W domu o ile można nazwać go domem. Wysiadam na stacji PKP o szumnej nazwie Dworzec Miasto. Niestety tylko nazwa jest wielka zaś sam budynek dworca to zapyziała, zimna, brudna nora, gdzie co kawałek widać żebraków, bez chęci do życia, uciekinierów z domów i to nawet nie zabardzo biednych. Jedni są tutaj z własnego wyboru inni, bo zmusiło ich życie. Tak naprawdę to się nie znają, a mimo to tworzą jedną, wielką dworcową rodzinę.
   Rany, tak często wyjeżdżam z miasta, że nawet nie zauważam tej całej brzydoty. Pomyślałam. I skierowałam się w stronę poczekalni. Poczekalnia była równie brudna i szara jak sam peron. Było tu jednak nieco chłodniej, a w powietrzu dało się wyczuć zapach zgnilizny.  Na środku mały kiosk. Widać, że od dawna nieczynny, popisany przez wandali różnobarwnymi kreskami nie znaczącymi nic dla zwykłego szarego pasażera takiego jak ja. W przedsionku między poczekalnią, a światem zewnętrznym zauwarzyłam chłopaka, który ściskał w ramionach starą zwichrowaną gitarę i aż serce zabiło mi mocniej. Mam słabość do dźwięków gitary. Podeszłam więc do chłopaka.
- Cześć! – powiedziałam – Jestem Emma. – wyciągnęłam do niego rekę. Nawet nie zaszczycił mnie spojrzeniem.
   Podeszła do nas wysoka dziewczyna w wypłowiałym płaszczu, który pamiętał lepsze czasy.
- Pani go zostawi. – powiedziała przewiercając mnie wzrokiem na wylot. – On z nikim nie rozmawia.
- A dlaczego nie rozmawia?
- Pani ta gitara to było jego życie. Ale struny się pozrywały i odkąd nie może na niej grać to milczy tak jak ta gitara.
- Hmmm… – zastanowiłam się – Mam pomysł.
   Zaczęłam grzebać w torbie. Sama gram na gitarze jak zresztą cała nasza paczka, czyli ja, Eve, Lena i Camill. Przypomniałam sobie, że miałam wziąć gitarę do Stanów, ale w ostatniej chwili zmieniłam zdanie. Jednak struny zapasowe powinnam gdzieś tutaj mieć…
- Jest! – wykrzyknęłam, aż przechodzący ludzie podskoczyli w pół kroku. – Daj mi gitarę. –  powiedziałam do chłopaka, który nadal się nie poruszał, a jedyna rzecz, która sprawiała, że różnił się od posągu była wznosząca się i opadająca klatka piersiowa.  
- Chyba mało realne… – wzruszyła ramionami nasza towarzyszka.
- Bo wezmę ją siłą… – ostrzegłam.
   Ku wielkiemu zdziwieniu chłopak nie podnosząc głowy podał mi gitarę. Założyłam nowe struny i zaczęłam ją stroić w przejściu poczekalni PKP. Na dźwięk strun chłopak się ożywił i patrzył na mnie spomiędzy swych długich, niemal czarnych włosów, lekko przymrużonymi oczami. Kiedy udało mi się ją wreszcie nastroić, podałam ją chłopakowi.
- Dziękuję. – wyszeptał ze łzami w oczach.
- Och… Drobiazg. – uśmiechnęłam się i zaczęłam powoli zbierać do wyjścia, kiedy zadzwonił telefon. To Camill. Rany całkiem o niej zapomniałam.
- Halo? – powiedziałam niepewnie do słuchawki.
- Emma, gdzie ty jesteś? Potrzebuję ciebie! Teraz, tutaj, w tej chwili! – wydyszała do słuchawki.
- Już jadę. Jestem na dworcu będę za pięć minut. – wyrzuciłam z siebie i nie czekając na nic rozłączyłam rozmowę. – Muszę iść. Trzymajcie się i powodzenia. – powiedziałam do dziewczyny.
   Złapałam bagaże i wyszłam z dworca na piątkowe popołudniowe słońce, które od razu mnie oślepiło. Wsiadłam do pierwszej lepszej taksówki. Kiedy podałam taksówkarzowi adres Camill, ten spojrzał na mnie w trochę dziwny sposób, ale nie powiedział nic. Na oko miał około czterdziestki, był dość grubawy i miał niemal białe włosy. Ruszyliśmy, a ja pogrążyłam się we własnych myślach. Mijaliśmy przystanki autobusowe, szare chodniki, ludzi biegających jak mrówki robotnice, robotników łatających dziury w jezdni. Jednak wszystkie te obrazy nie pozostawały nawet na moment w mojej pamięci. Były jak sen, który śnimy, a którego treści po przebudzeniu nie jesteśmy w stanie powtórzyć.

poniedziałek, 13 kwietnia 2009

Niespodziewany powrót

   Rany co ja tutaj robię? Powinnam być w tej chwili na lotnisku i lecieć do New York. A ja zamiast tego siedzę w zatłoczonej poczekalni i zastanawiam się czy to wszystko ma sens.
   Pewnie zastanawiacie się co było powodem zmiany mojej decyzji. Otóż trzydzieści minut temu zadzwoniła do mnie Camill cała we łzach i szlochając mi do słuchawki, zaczęła mówić coś o Karlu. Nie zrozumiałam jej dokładnie.
-  Rany co ja teraz mam zrobić? – szloch – Przyjedź proszę.
- Camill ale ja jestem we Wrocławiu na lotnisku i zaraz mam samolot do Stanów! – zawołałam.
- Błagam cię!!! – zawodziła – Ja tak dłużej nie mogę…
- No dobra najwyżej przestępluję bilet na inny dzień. – westchnęłam – Bedę u ciebie gdzieś za godzinę.
- Kochana jesteś!!! – wykrzyknęła i rozłączyła się.
   Eh… tak to własnie jest. Planujesz sobie coś konkretnego a tu bummm… jeden telefon i wszystko bierze w łeb. Po rozłączeniu rozmowy pierwsza rzecz, którą zrobiłam to podeszłam do kasy, żeby zmienić datę odlotu. Młoda brunetka w skąpym topie (zbyt skąpym jak na kasjerkę lini lotniczych) oznajmiła mi, że teraz najwczyeśniejszy lot do New York bedzie za trzy dni, ale niestety nie maja już wolnych miejsc. Spytałam na kiedy, więc moge mieć termin odlotu. Powiedziała, że wciśnie mnie dopiero na za półtorej tygodnia. Westchnęłąm i zgodziłam się na taką ewentualność. Odchodząc od kasy zauważyłam, że młody bagarzowy zabiera moje torby w stronę samolotu. Przerażona wykrzyknęłam:
- Hallo! Proszę pana! Proszę zostawić te walizki!
Zdezorientowany chłopiec przystanął, a ja zdążyłam do niego dobiec.
- Pan wybaczy… – powiedziałam lekko zdyszanym głosem – …ale ja nie lecę tym samolotem. Wogóle dzisiaj nie lecę, nigdzie. – westchnęłam.
- Rozumiem- powiedział i oddał mi mój bagaż.
   Tak też załatwiwszy sprawę biletu i wziąwszy bagaż siedzę teraz w zatłoczonej poczekalni PKP czekając na powrotny pociąg do domu.  Przyjechał pociąg.

Słowo wstępne

     Dlaczego zawsze jest tak, że najbardziej pragniemy tego czego nie mamy lub czego mieć nie możemy? Dlaczego pociąga nas chłopak naszej koleżanki, a nasz własny chłopak wydaje się taki mało…elegancki, miły, przystojny? Jest szary jak papier spuszczany w toalecie. Dlaczego kochamy to co nie osiągalne? Dlaczego nie interesują nas rzeczy, ludzie i uczucia, które już mamy i które możemy dowolnie budować? Dlaczego nasze życie wydaje nam się takie puste kiedy nie ma nikogo kto by pocieszył, przytulił i otarł łzy? Dlaczego jedna pieprzona chwila potrafi zmienić nasze życie na zawsze? Dlaczego jedna chwila tak ulotna jak sen potrafi zniszczyć nasze życie cieniutkie niczym pajęcza sieć? Potrafi zniweczyć nasze plany, marzenia, miłość i spokój. Dając w zamian tylko ból, żal, cierpienie, nieprzespane noce, poduszkę mokrą od łez i pustkę. Jedną wielką pustkę, której nic nie jest w stanie zapełnić, nikt nie jest w stanie uleczyć tej rany. Dlaczego jesteśmy tak ślepi, że zauważamy pewne osoby i pewne rzeczy dopiero wtedy kiedy je utracimy? Kiedy już nie ma odwrotu z wczesniej obranej egoistycznej drogi. Mysląc tylko o sobie i o swoich pragnieniach często zatracamy poczucie człowieczeństwa, bycia sobą i kochania innych takimi jakimi są. Zatracamy samych siebie i w rezultacie sami najbardziej cierpimy, bo nie potrafiliśmy wybrać prawidłowej drogi. Zboczyliśmy z kursu dla zwykłej namiętności, dla porywu chwili, dla atmosfery. Często rezygnujemy z czegoś, bo jest za daleko, bo jest niemal nie osiągalne, ale to co mamy obok nie koniecznie jest tym co sami sobie wymarzyliśmy. Całe życie szukamy szczęścia i miłości, a kiedy jest ono tuż obok niemal na wyciągnięcie ręki nie potrafimy go ujżeć i pakujemy się w dziwne sytuacje z dziwnymi ludźmi, których normalnie nie chcielibyśmy znać. Potem żałujemy swoich egoistycznych czynów i cierpimy, ale jest to zwykle za późno. Nie jesteśmy już w stanie odbudować tego co zostało zrównane z ziemią, aż do fundamentów.