czwartek, 18 lutego 2010

Walentynki

      Były walentynki. Lena siedziała już od godziny w salonie i gapiła się w sufit. Dziewczyny miały być już dwie godziny temu a tu nic i nic. Lena zaczęła powoli sprzątać rzeczy ze stołu, kiedy zadzwonił dzwonek. Podeszła do drzwi i otworzyła je. Do przedpokoju wpadły cztery… tak, tak cztery kobiety. Roześmiane i wypite. Z butelkami dobrego Schardonay w dłoniach.
      -Witaj Lenuś. – odezwała się pierwsza Eve. – Poznaj naszą kolejną do kółka różańcowego. Ha ha ha ha!!!
      - Dobra, dobra nie marudź. Amelia Shot jestem. – odezwała się długonoga, ciemnowłosa kobieta i podała jej rękę.
      – Lena Swindorf.
      – Miło mi. Dawaj mordy. – powiedziała Amelia.
      – Amelia…
      - Mów mi Ami. Ha ha ha ha!!!
      - Ok., Więc Ami czy mogłabyś usiąść?
      – Tak jasne. I wszystkie cztery przetarabaniły się do salonu gdzie padły na sofę jak jeden wielki słoń.
      – Ej, bo rozwalicie mi sofę!
      – Spoko, loko, laska nie bój żaby. – I wszystkie parsknęły niepohamowanym śmiechem.
      – Napij się kochanieńka. – powiedziała Camill i wyszarpała ze swojej torebki kolejną tym razem pełną butelkę Schardonay. – Masz!
      – Dzięki. – Lena odbezpieczyła korek i pociągnęła dwa łyki.
      Balowały do białego rana, dopóki sąsiedzi nie zaczęli walić do drzwi żeby były cicho.

sobota, 13 lutego 2010

To nie była miłość

         Lena weszła do mieszkania. Była mokra, brudna i wściekła. John obiecał, że przyjedzie po nią do pracy. Jakże było nic nie warte jego słowo. Zresztą tak samo jak wszystkich mężczyzn chodzących po tym świecie. Skończyła zmianę o 22.00 i wyszła przed budynek. Padał ulewny deszcz, więc schowała się pod daszkiem cukiernianej markizy. Czekała tak 15 minut, 30 minut, kiedy minęła godzina postanowiła zadzwonić. Jeden sygnał, drugi, trzeci, czwarty… i nic. Zero kontaktu. To sprawiło, że wkurzyła się nie na żarty. Zadzwoniła w końcu po taksówkę i podjechała pod blok kamienicy, do której przeprowadziła się po zaręczynach z Johnem. Już miała wejść na niewielkie schodki prowadzące do drzwi frontowych, kiedy jakiś świr za kierownicą tira ochlapał ją rozmarzniętym śniegiem tworzącym obrzydliwą błotnistą breję. Nic tylko siąść i płakać. Ściągnęła z siebie ubranie i założyła atłasowy szlafrok. W tym momencie zadzwonił dzwonek do drzwi. Otworzyła…
       – Ty suko!!! – zawył John pijany jak przysłowiowa świnia.
       - Słucham?! – nie mogła uwierzyć, że to powiedział.
       – Jesteś suką zdziro!!!
Lena nie czekała na dalszy ciąg wyzwisk zatrzasnęła mu drzwi przed nosem i zahaczyła łańcuch, po czym poszła do kuchni po klucz i zamknęła je jeszcze na klucz. Wiedziała, że on nie ma swoich, bo leżały w salonie na dywanie. Jakoś nie chciało jej się ich podnosić. Kiedy klucz zgrzytną w zamku włączyła wieżę na full i poszła pod prysznic. Po tym, co przeszła po porwaniu przez Collinsa jakoś mało się przejęła faktem, że jej narzeczony nie będzie miał gdzie spać. Było jej wszystko jedno. Mógł spać nawet na wycieraczce pod drzwiami, albo na ławce w parku. Kiedy wyszła spod prysznica postanowiła zadzwonić do Eve. Ściszyła wieżę, podniosła słuchawkę i wykręciła numer.
     – Hallo.
     – Eve? Lena z tej strony.
     – A witaj słonko. Co tam u cienie?
     – John się rzuca. – powiedziała krótko.
     – Pijany?
     – Nawalony w trzy dupy…
     – No to nic z tym nie zrobisz dopóki nie wytrzeźwieje.
     – Wiem, a jutro są Walentynki.
     – Eh… Dla mnie to święto nie istnieje.
     – Dlaczego?
     – Przecież wiesz, że nie mam chłopaka, pewnie nawet głupiej walentynki nie dostanę…
     – A Mat???
     – Mat… Mat stał się nieosiągalny. To już zamknięty rozdział.
     – Uuuuuuuu… To może się spotkamy i zrobimy sobie babskie Walentynki?
     – Walentynki złamanych kobiecych serc… Hmmmm… Brzmi nieźle. Emma i Camill też pewnie chętnie przyjdą. Emma po rozstaniu z Richardem jest trochę przybita, a Camill rozczarowała się tym blondynem z pracy.
    – Ok. To, co jutro u mnie tak o 20:00?
    – Dobrze. Zadzwonię do dziewczyn.
    – To pa do jutra.
    – Pa, pa.
Lena się rozłączyła i pogłośniła muzykę, usiadła na skórzanej sofie w salonie i pogrążyła się w swoich myślach krążących wokół rozstania z Johnem.

piątek, 5 lutego 2010

Bonus C. D. 2

      Trzy dni później. Eve przyszła na skałki, żeby poćwiczyć nunhaku. Nie mogła robić tego w domu. Tutaj nie musiała się martwić, że ktoś dostanie zawału widząc jak wywija „pałeczkami”. Jednak od 15 minut wyczuwała czyjąś obecność w niewielkiej odległości od siebie. Ten ktoś bardzo intensywnie się na nią patrzył, że aż zrobiło jej się gorąco. Nie odwróciła wzroku w tamta stronę udając, że nikogo tam nie ma, przy czym jednocześnie zachowała czujność. Odkąd widziała jak jeden chłopak zaskoczył jej przyjaciela podczas wojny gangów i strzelił mu w głowę nauczyła się wyczuwać przeciwnika już w odległości 5 metrów. Skończyła zwykłą serię ćwiczeń i usiadła na trawi, przymknęła oczy, aby móc w pełni skupić się na obserwatorze, który zaczął powoli skradać się nieporadnie w jej stronę. Usłyszała trzask łamanej gałązki i szelest niedawno skoszonej trawy pod ciężkimi butami. Kiedy dzielił ich zaledwie metr wyczuła niesiony z wiatrem zapach wody po goleniu i skojarzyła go z chudym chłopakiem, któremu niedawno uratowała życie.
     - Poruszasz się jak słoń w składzie porcelany. – powiedziała nadal nie otwierając oczu. – Rafaelu.
     – … – chłopak aż podskoczył ze strachu i stanął w miejscu nie wiedząc, co zrobić.
     - Chodź, chodź. – powiedziała.
     - Yyyyy… Zaskoczyłaś mnie. – wybąkał.
     – No cóż straszenie ludzi to moja specjalność. – zaśmiała się iście diabelskim śmiechem.
     – Nie to miałem na myśli. – odparł i usiadł obok niej na świeżo skoszonym kopcu trawy. Dopiero teraz otworzyła oczy i spojrzała na niego. Miał niesamowicie brązowe oczy, że aż można było się w nich utopić. Powoli odwróciła się i spojrzała na zachodzące już słońce.
     – Skąd wiedziałaś jak mam na imię?
     - Potrafię słuchać.
     – Nie powiedziałem, ze jesteś głucha.
     – Faceci… Słyszałam waszą rozmowę.
     – Całą?
     – Tak całą. I wiem, dlaczego tutaj jesteś.
     -, Czyli wiesz, że chodzi o Szakala?
     – Tak wiem, że chodzi o największego gangstera w mieście, handlarza bronią i dealera narkotyków.
     – Nie powiedziałem, że jest największym handlarzem narkotyków.
     – No nie powiedziałeś (chyba?). Ale akurat go znam.
     – Tak?
     – Tak. Jestem córką jego kuzynki od brata ze strony matki. – to był oczywiście blef, ale musiała się dowiedzieć ile ten facet posiada informacji na temat Szakala i ile jeszcze trzeba się dowiedzieć, aby móc go przyskrzynić.
     – O.O Ale się wpakowałem…
     – Spoko jestem po twojej stronie. Nie lubię Szakala za to, że zabił mojego przyjaciela posyłając mu kulkę w głowę. – powiedziała Eve i wstała.
     -, Dokąd idziesz?
     - Tam gdzie ty nie możesz.
     – Powiedz mi, chociaż jak się nazywasz! – zawołał za nią.
     – Nazywają mnie, „Yum”. Pomogę ci przyskrzynić Szakala.– powiedziała i zniknęła za drzewami.
     – Yum… – powtórzył za nią zastanawiając się czy mówiła serio.