poniedziałek, 19 lipca 2010

Z pamietnika Leny

7 czerwca
     Minęły dwa miesiące od pamiętnej imprezy u Steve’a i Aleksis. Co ciekawe, nie udało mi się ustalić, kim był mężczyzna z tarasu. Niestety ślad po nim zaginął. Kiedy dwa miesiące temu stałam na tarasie willi sąsiadów to poczułam dotyk meski ust. Pieściły one moją szyję i kark. Jednak nie trwało to długo, ponieważ na taras wtoczyła się Aleksis, a nieznajomy tak samo szybko zniknął jak się pojawił. Kiedy odwróciłam głowę, aby zobaczyć czemu zadzięczam popsucie tak miłego wieczoru, jego już nie było, a ja stałam twarzą w twarz z „pokemonem”. Jej blond włosy wygladały tragicznie w świetle bijącym z wnętrza domu.
- Czego tu przylazłaś? – spytała z wyraźnym wstrętem w głosie.
- A co? Boisz się, że zabiorę ci faceta? – odparłam śmiejąc się w duchu z jej „wspaniałej fryzury”.
- Jesteś wredna.
- W końcu znajomość z Eve do czegoś zobowiązje. Ha ha ha!!!
     Nie wiedzieć dlaczego w takiej sytuacji przypomniała mi się nasza szalona Eve. Może datego, że miała ona bliskie zetknięcie z dziewczyną Tommy’ego w Calipso i padło to samo pytanie. Pamiętam, że wtedy zrobiło się gorąco po tym jak moja przyjaciółka odpowiedziała, że też ma prawo przychodzić do Calipso i nikt jej tego nie zabroni, nawet taka miotła jak Stella. Ale tutaj nie byłam w miejscu publicznym, tylko w domu tej pożal się Boże gospodyni.
     Aleksis zrobiła się czerwona ja burak.
- Masz coś do mojego Steve’a? – bardziej wykrzyczała niż spytała.
- Ja nieeeeeeeee… Tylko całkiem niezły z niego towar. – powiedziałam czując jak alkohol szumi mi w głowie.
     Z regóły nie byłam zbyt wojownicza. To raczej Emma i Eve wiodły w tym prym. Ale chyba doświadczenia życiowe wyostrzyły mój nieco stemperowany język.
- Ty wredna su…
- Co tu się dzieje???
     Po tych słowach jak na komendę obie odwróciłyśmy się w kierunku, z którego padły. Na schodkach wiodących z domu na taras stał Steve. Miał taką minę, że zapragnęłam się do niego przytulić.
- Nic. – odparła Aleksis wściekła, że przerwał jej tą małą tyradę.
- Aleks, zostaw Lenę w spokoju. Ona jest moim gościem, więc może lepiej zajmij się swoimi koleżankami, które demolują barek? – powiedział to bardzo spokojnie i bez cienia pretensji w głosie.
- Co robią??? – spytała Aleksis z niemałym przerażeniem w oczach.
- Dewastują twój barek. – powtórzył powoli i wyraźnie.
„Pokemon” czym prędzej przemknął koło niego i popędził barkowi na pomoc.
- Witaj Leno. – powiedział jakby widział mnie po raz pierwszy tego wieczoru. – Przepraszam za Aleks. – dodał podchodząc do mnie.
- Nic się nie stało. Ona najwyraźniej jest…
     Nie zdążyłam dokończyć, gdyż jego niesamowicie gorące usta zamknęły moje słowa w pocałunku. Próbowałam się cofnąć, jednak napotkałam przeszkodę w postaci balustrady. Nie miałam wyjścia i musiałam się poddać. Steve zdecydowanie miał na mnie hrapkę i napewno nie skończyłoby się tylko na pocałunkach. Na całe szczęście zadzwonił telefon.
- Muszę odebrać. – powiedziałam odwracając głowę w drugą stronę.
- Nie odbieraj. Proszę. – wyszeptał mi do ucha.
- Niestety muszę.
     Cofnął się, więc, a ja wyciągnęłam telefon z kopertówki, która do tej pory leżała obok mnie na balustradzie.
- Tak słucham? – to była Amelia. Zakryłam dłonią słuchawkę – Przepraszam, to ważne. – powiedziałam do Steve’a i odeszłam na bok. – Co jest Am?
- Słuchaj jest taka sprawa…
     Amelia rozgadała się o naszym babskim spotkaniu, które planowałyśmy na 17 kwietnia. I chwała jej za to, bo Steve’owi znudziło się czekanie i wszedł do domu. Ja zostałam na zewnątrz wypuszczając z ulgą powietrze. Co prawda podobał mi się, ale nie miałam ochoty iść z nim do łóżka, a właśnie na to się zanosiło. Schardonay owszem kopie w głowę, ale bez przesady. W rezultacie, jak się później dowiedziałam, to Aleksis póściła go tamtej nocy kantem. Trzy dni po imprezie wyprowadziła się z willi i słuch o niej zaginął. A co do samego Steve’a, to jakoś nie mieliśmy okazji na siebie wpaść. Zresztą jeśli nawet to mało mnie to będzie obchodziło. W mojej głowie istnieje tylko zapach i gorące usta „Pana Cień”.

sobota, 10 lipca 2010

Z pamiętnika Eve

1 czerwca
     Dzisiejszy dzień był dla mnie niesamowity. Po raz pierwszy od wypadku miałam objąć pieczę nad sprawą kryminalną. Co prawda byłam rozpoznawalna przez wiele osób, gdyż straciłam status tajnego detektywa. Jednakże w tym wypadku moją prawdziwą tożsamość znali jedynie moi pracodawcy. Dla wszystkich innych moje dane osobiste były nieznane. Otrzymałam przydomek „Błyskawica” i tak też do mnie mówiono. Tego dnia wstałam o 4:45, aby bez pośpiechu wypić poranną kawę. Mój rok akademicki dobiegł końca już tydzień temu, więc mogłam nie martwić się o notatki z wykładów. Niezmiernie cieszyłam się, że znowu mogę robić to, co kocham. Miałam poprowadzić sprawę dość nietypowego morderstwa w dziale, w którym do niedawna pracował nieco podstarzały, a mój serdeczny przyjaciel Jeremy Fatu. Nie zajęłam jego miejsca, gdyż po przejściu Jeremiego na zasłużoną emeryturę stanowisko to objął Gerald Douglas. Młody mężczyzna o ponurym spojrzeniu i manierach wołających o pomstę do nieba. Jednak nie obchodził mnie Douglas, gdyż nie byłam pod jego rozkazami. Do pracy przyjechałam tradycyjnie autobusem, gdyż niewielka pensja jaką dostawałam za obrzydliwie nudną papierkową robotę nie starczała mi na odłożenie czegokolwiek na zakup samochodu. Poza tym lubiłam obserwować ludzi wsiadających i wysiadających na kolejnych przystankach. Kiedy znalazłam się na miejscu weszłam przez oszklone drzwi „Bazy” (tak nazywano to miejsce) do kamiennego holu. Zastanawiałam się właśnie jak rozegrać to pierwsze spotkanie z nową ekipą, która nie będzie zbyt zachwycona, iż tak młoda osoba jak ja, będzie mówiła im co mają robić, kiedy wpadłam na „kupę mięsa”. Określenie to co prawda nie bardzo było trafne, ale właśnie takie słowa przyszły mi na myśl zanim jeszcze spojrzałam na ową „kupę mięsa”. Był to mężczyzna niezwykle umięśniony, w mniej więcej moim wieku, o włosach ciemno blond.
- Przepraszam panią najmocniej. – powiedział schylając się po rozrzucone teczki, segregatory i inne papiery, które jeszcze przed chwilą znajdowały się w jego rękach, a teraz leżały w niełazie na murowanej podłodze.
- To ja pana przepraszam tak się zamyśliłam, że nawet nie zauważyłam, gdzie lezę. – odparłam i wtedy po raz pierwszy spojrzałam mu w twarz.
     Moment kiedy nasze oczy się spotkały i niemal utonęłam w szarości jego spojrzenia został na jedną krótką chwilę jakby zawieszony w próżni. Opanowałam szybko swoje emocje i zaczęłam zbierać papiery.
- Nie musi pani pomagać mi sprzątać tego bałaganu, który jest przecież moją winą. – odezwał się nieznajomy.
- Pan wybaczy, ale muszę dopilnować, aby żadna z tych kartek nie dostała się w niepowołane ręce, gdyż jak widzę są to ważne akta jakiejś sprawy.
- Owszem są to akta sprawy nad którą obecnie pracujemy, a ja muszę dostarczyć niezwłocznie te papiery do działu kryminalnego. Tak więc przepraszam panią najmocniej i do widzenia.
- Do widzenia panu. – odparłam nadal nie patrząc na jego postać i czym prędzej skierowałam swoje kroki do recepcji.
     Za wielkim kontuarem stała wysoka, szczupła, ciemnoskóra dziewczyna z czarnymi włosami do pasa związanymi w koński ogon. Miała na sobie podniszczony i wyraźnie za duży służbowy uniform.
- W czym mogę pomóc?- spytała z uśmiechem.
Dopiero teraz odwróciłam się aby spojrzeć na mężczyznę na którego wpadłam ale po nim nie było nawet śladu. Odetchnęłam z ulgą i zwróciłam się do wyczekującej na odpowiedź dziewczyny.
- Szukam pokoju 257. Jestem tam umówiona na spotkanie. Jednak nie podano mi konkretnych instrukcji jak tam trafić…
- Ach! Pani u nas po raz pierwszy. – zawołała dziewczyna jakbym przyjechała co najmniej do pięciogwiazdkowego hotelu na wakacje. – Na trzecim piętrze po prawej stronie, korytarzem do końca.
- Dziękuję pani. – uśmiechnęłam się do dziewczyny po czym skierowałam swe kroki w stronę windy, którą wjechałam na trzecie piętro. Tam nadal trzymając się instrukcji recepcjonistki dotarłam do lekko uchylonych drzwi z numerem 257. Już miałam wejść do środka, kiedy usłyszałam męski głos.
- Poukładajcie, rzesz te papiery w jakiejś kolejności! Dzisiaj przechodzicie pod pieczę „Błyskawicy”, która lada chwila powinna się zjawić.
- To jakiś koń? – spytał złośliwie jakiś inny męski głos.
- Trawis, sam jesteś koń. To jedna z najlepszych tajnych pań detektyw na całym świecie. Nikt nie wie jak naprawdę się nazywa. My nazywamy ją błyskawica, bo wystarczy, że popatrzy na człowieka i już wie jakim jest gagatkiem. – mężczyzna zaakcentował dość mocno ostatnie słowo.
- Mamy się podporządkować jakiejś babie? – spytał Trawis oburzony.
- Eh… Z tobą to takie gadanie. Tak masz się podporządkować kobiecie. – odparł z rezygnacją.
- Ciekawe jak zareaguje, kiedy zobaczy zdjęcia tej zmasakrowanej kobiety. Od samego patrzenia się robi nie dobrze a jak pójdzie do prosektorium? To dopiero walnie Jeff’owi pejzaż na podłodze. Ha ha ha!!! – zaśmiał się inny.
- Cą inne rzeczy, które są gorsze od zmasakrowanego ciała kobiety w średnim wieku. – odezwałam się w końcu wchodząc do pomieszczenia.
Wszystkie oczy skierowały się na mnie. Trawis miał chyba pełne pory, bo stanęłam tuż za nim i ostatnie słowa wypowiadałam niemal do jego ucha. Było rzeczą wiadomą kim jestem. Jednak Frank postanowił mnie przedstawić zebranym.
- Jesteś w końcu? No nie pogadasz. Jak zwykle punktualna co do sekundy. – powiedział zerkając na zegarek.
- Owszem, punktualność to największa zaleta człowieka, bo dzięki temu wielu z nas jeszcze żyje. – powiedziałam bardzo spokojnie.
- Przedstawiam wam panią „Błyskawicę” i oddaję do jej dyspozycji. Bądźcie grzeczni i nie dokuczajcie jej. – po tych słowach opuścił pokój.
- Skąd pani wie, że denatka jest w średnim wieku? – spytał Trawis.
- Bo byłam w kostnicy jeszcze zanim pobrano próbki do badań do waszego laboratorium.
- Kto udzielił pani zgody na wejście tam?
- Znałam niejakiego pana Jerremi’ego Fatu, który umożliwił mi dostęp do zwłok denatki.
- Przecież komisarz Fatu nie pracuje tu już ponad rok. – odezwał się ciemnowłosy chłopak.
- Tak nie pracuje, ale chyba nie myślisz, że pozbył się wszystkich kontaktów?
- Ja bym się pozbył… – powiedział Trawis.
- …w szczególności jak moim przełożonym byłaby młodsza ode mnie kobieta. – dodałam za niego.
     Trawis zrobił oczy wielkie jak pączki, ale już nic więcej nie powiedział. Przeszłam, więc do sedna sprawy.
- Istotą w przypadku tego morderstwa nie jest ustalenie jak kobieta została zabita lecz kto to zrobił…
- Jak to nie jest ważne jak zostałą zabita? – odezwał się czarnowłosy chłopak.
- Eh… – westchnęłam trzeba im wszystko tłumaczyć jak dzieciom w przedszkolu. – Akurat to wiemy. – odrzekłam z rezygnacją w głosie.
- W aktach nic nie ma na ten temat.
- Ale będzie. Nie ma ponieważ przed oficjalną sekcją zwłok denatki nikt takich papierów nie może napisać. Jednakże ja wiem jak zginęła. Pytanie jest typu: Kto i dlaczego ją zabił?
Zaległa niesamowita cisza, a ja mogłam się wreszcie przyjrzeć moim podwładnym. Byli to sami mężczyźni w wieku od 27 do 45 lat. Trawis ten, który nie lubił być pod dyktandem kobiet miał krótko ostrzyżone blond włosy i wyglądał na typa bardziej pasującego do pisma z męską moda niż do jednostki kryminalnej. Miał za sobą burzliwy związek małżeński o czym świadczył ślad po jeszcze niedawno noszonej obrączce. Kolejny Kurtis. Wysoki wysportowany chłopak o czarnych jak mahoń włosach sięgających mu do ramion. Wieczny samotnik. Jego strój zdradzał, że nie miał w życiu żadnej kobiety, którą mógłby kochać. Następny to Rob. Wiecznie uśmiechnięty młody człowiek, dla którego nie było rzeczy której nie mógłby dokonać. Bardzo inteligentny i zabawny. Najstarszy z nich był Carlos. Czterdziestosiedmioletni wdowiec. Jego żona zmarła podczas jednej z akcji zastrzelona przez jakiegoś gówniarza z Detroit, którego zresztą po pięciu latach zapuszkował własnoręcznie sam Carlos. Chłopak odpowiedział nie tylko za zabicie jego żony, ale również za nielegalny handel bronią. Ostatni (przynajmniej tak mi się wydawało) Samuel. Chłopak w wieku około trzydziestu dwóch lat. Nieco roztrzepany ale mimo wszystko sumienny i oddany sprawie. Był w jednej osobie technikiem kryminalistyki i informatykiem dość cenny nabytek dla tej małej ale silnej grupy.
- Przepraszam za spóźnienie. – odezwał się chłopak, który wszedł z naręczem papierów i tym samym przerwał coraz bardziej gęstniejącą ciszę – Musiałem jeszcze raz wszystko poukładać bo jakaś kobieta wpadła na mnie w holu i zrobił się bałagan.
- Połóż to tutaj Pablo i leć do Jeffa spytaj czy przyszły wyniki z laboratorium odnośnie pani Carlsvone.
- Dobrze.
- Chwileczkę! – zawołałam patrząc z niedowierzaniem na toczącą się przede mną scenę. – Może tak ja będę kierować Pabla tam gdzie jest to konieczne.
     Trawis spojrzał na mnie wzrokiem, który mówił”Kiedyś cię za to zabiję”, ale nie odezwał się nawet słowem. Zacisnął tylko te swoje modelowe usta. Pablo spojrzał na mnie i nogi o mało się pod nim nie ugięły.
- To pani. – wyszeptał.
- Coś z nią nie tak? – spytał Carlos.
- To ona wpadła na mnie w holu.
- Pozwolisz, ze się przedstawię. Mówią na mnie „Błyskawica” i to ja objęłam sprawę pani Carlsvone.
- Znaczy się… Jest pani moją przełożoną. – powiedział Pablo, a ja po raz pierwszy odkąd tutaj wszedł spojrzałam w jego smutne szare oczy.
- Tak Pablo, jestem waszą przełożoną.
     Oczy Pabla jeszcze bardziej posmutniały. Widocznie nie tylko ja pomyślałam o tym, że dopóki będzie moim pracownikiem nie będę mogła się z nim związać w żaden inny sposób. Po czym posłałam go w istocie do Jeffa po informacje z laboratorium.

środa, 12 maja 2010

Z pamietnika Leny

7 kwietnia
     I znowu piję Schardonay (wiem obiecałam sobie, że już nigdy, ale…). Urodziny Aleksis, dziewczyny sąsiada z naprzeciwka, który nie tak dawno się wprowadził do czegoś zobowiązują. Steve, bo tak ma imię sąsiad, jest Latynosem i przyjechał z Argentyny. Jedyne co potrafi powiedzieć po polsku to „Dzień dobry” i „Dziękuję”. Za to Aleksis, blondynka z nogami do nieba i zderzakami niczym Lollo Brigida, albo Pamela Anderson. Chodzą słuchy, że robiła sobie operację plastyczną. Nie wnikam. Babsztyl od początku mi się nie podobał. Niestety Steve bardzo mnie lubi, bo kilka razy pomogłam mu w trudnych sytuacjach. Aleksis przeważnie nie ma w domu. Czasami zastanawiam się co ona robi całymi dniami, bo na pewno nie siedzi w pracy. Raczej w pracy nie dają całych toreb ciuchów od Chanel i butów od Manolo. Nawet jako modelka nie dostawałaby takich rzeczy. Za to Steve widać, że pracuje, bo przyjeżdżają limuzynami do niego na okrągło jakieś szychy. Widziałam, że Aleksis nie była zbyt zadowolona jak zobaczyła mnie w progu (chyba) swojego domu. Widziałam po jej minie, ze wolałaby nie musieć mnie oglądać. Jednak zrobiłam to dla Steve’a, nie dla niej. A było to tak:
Trzy dni temu spotkałam Steve’a w sklepie spożywczym. Stał przy kasie i nie mógł się dogadać z kasjerką.
- Może pomóc? – spytałam po angielsku.
- Jakby… – spojrzał na mnie i chyba rozpoznał kim jestem – Jakbyś mogła?
- Mogę. – uśmiechnęłam się – O co chodzi? – spytałam kasjerkę.
- Ten pan płaci jakimiś dziwnymi pieniędzmi, których ja nie mogę przyjąć.
- Może mi je pani pokazać?
     Kasjerka pokazała mi jeden z banknotów. Nic dziwnego, że nie chciała ich przyjąć. To było nic innego jak argentyńskie réais, czyli inaczej reale. Zdążyłam jeszcze zauważyć, że kobieta trzyma w dłoni kilka złotych Centawo, będących odpowiednikiem naszych groszy i srebrnych reali – nasze 1, 2, 5 złotych.
- Ja zapłacę za tego pana. Ile tam wyszło?
- 1 252 złote i 49 groszy.
     O matko! Co on kupił, że wydał tyle kasy?  Podałam jednak kasjerce moją kartę bankomatową i zabrałam od niej argentyńską walutę. Nadszarpnie to znacznie mój budżet domowy, ale jak się powiedziało „a’, to trzeba powiedzieć „b”.
- Proszę wpisać pin i potwierdzić…
- …zielonym. – dokończyłam za nią – Wiem.
     Musiałam mieć przy tym fajną minę bo kasjerka nie powiedziała już ani słowa. Zapłaciliśmy i razem ze Steve’m objuczonym torbami niczym wielbłąd wyszłam ze sklepu.
- Może cię podwieźdź? – spytał po chwili – W końcu mieszkasz naprzeciwko mnie.
    Uśmiechnął się tak, że cała złość na samą siebie i myśli o tym jak teraz przeżyję do końca miesiąca uleciały niczym ptak.
- Ok.
- Widzę, że nie jesteś zbyt zachwycona faktem, że pomogłaś takiemu baranowi jak ja, który nawet nie umie mówić po polsku. – powiedział patrząc na mnie tymi swoimi  błękitnymi ślepkami, aż zrobiło mi się ciepło.
- No cóż, ten wydatek trochę nadszarpnął mój budżet, ale jakoś sobie dam radę. – powiedziałam.
- Gdzie ja mam głowę! – wykrzyknął – Wiesz, gdzie tu jest kantor? Albo nie. – wyciągnął z kieszeni portfel i wręczył mi plik banknotów w ogóle ich nie licząc.
 Byłam w szoku, ale w końcu należało mi się. Chociaż muszę przyznać, że głupio to wyglądało. Jednak przyjęłam banknoty.
- To wsiadaj księżniczko. – powiedział.
    Wsiadłam. Jego porsche cabrio mknęło po ulicach miasta tak szybko, że wiatr rozwiał mi misternie ułożone włosy, które zaczęły wyglądać jak miotła. Zahamował przed moim blokiem z piskiem opon.
- Dzięki. – powiedziałam wysiadając z auta na lekko wacianych nogach.
- Nie ma za co. – uśmiechnął się – A właśnie! Przyjdziesz do nas w sobotę, bo Aleksis ma urodziny?
- No nie wiem…
- Proszę… – powiedział z miną zbitego psa.
- No dobra.
- Super! – rozpromienił się i znowu z piskiem opon wykręcił na swój podjazd.
     Idąc po schodach do swojego mieszkania zastanawiałam się, czy to, aby dobry pomysł pchać się w paszczę lwa. Ale  nie miałam wyjścia, skoro już się zgodziłam…
    I tak oto stoję w czarnej, świecącej, bankietowej kiecce na tarasie tego wielkiego domu i popijając kolejny kieliszek Schardonay patrzę na gwiazdy, które powoli zaczynają wirować w mojej głowie. Delikatny wiatr rozwiewa moje rozpuszczone włosy… Nagle poczułam czyjś dotyk na ramieniu. Sadząc po zapachu perfum, który doleciał do moich nozdrzy, tym kimś był mężczyzna. Chciałam odwrócić głowę, ale była już zbyt ciężka od ilości wypitego alkoholu. Zamknęłam oczy. Jego wargi lekko musnęły moją szyję powodując spacer zastępu mrówek po moim kręgosłupie…

piątek, 26 marca 2010

Z pamiętnika Amelii

30 marca
     Jacob to wymarzony facet dla dziedziczki wielkiej fortuny… Ta… Kelner z Calipso ma być… *wróć jest jej chłopakiem. Tylko nie wie, że jego dziewczyna jest cholernie bogatą kobietą. Ale niestety znowu pojawiła się Gina. Może jednak zacznę od początku. Moi rodzice zginęli w wypadku lotniczym, kiedy miałam 12 lat. Po tym wydarzeniu moim prawnym opiekunem została ciotka, która myliła moje imię z imieniem służącej i tak też mnie traktowała. Jak konieczne zło i pannę do szorowania butów, sprzątania i usługiwania. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że mam prawo do swojego majątku. W testamencie rodzice napisali, że dopóki nie osiągnę pełnoletności, osoba, która zostanie moim prawnym opiekunem będzie mogła dysponować pieniędzmi, które mi zostawili. Męczyłam się tak przez 4 lata swojego życia. Podczas jednego z powrotów ze szkoły spotkałam Ginę. Dziewczynę rok starszą ode mnie, która sprawiła, że mój świat odwrócił się o 180 stopni. Dzięki niej pozbawiłam ciotkę władzy nad sobą i stałam się swoim własnym opiekunem prawnym, a tym samym zyskałam prawo do decydowania o samej sobie i dysponowania majątkiem rodziców. Wyprowadziłam się od ciotki do Torntown. Z Giną zaliczałyśmy imprezy, facetów, miłości, zdrady i całą masę alkoholu i haszu. Wydawało mi się wtedy, że to właśnie jest moje życie. Sielanka trwała pół roku do momentu, kiedy nie pokłóciłyśmy się o Donowana Humpreya w moje 17 urodziny. Gina była wtedy tak pijana i naćpana, że nie wiedziała, co robi. Donowan poprosił mnie, wtedy o rozmowę. Wyszliśmy na dach hotelu, w którym mieszkałam. Wtedy Donowan złapał mnie w talii, przyciągnął do siebie i pocałował na oczach Giny, która po obejrzeniu „spektaklu” zeszła na dół. Donowan jednak nie poprzestał na pocałunku. Chciał czegoś więcej. Rozpiął mi bluzkę i zaczął wpychać łapy pod spódnicę… Gdyby nie Martin van Sensei nie wiem, czy skończyłoby się tylko na kłótni z Giną. Jednak dzięki temu zdarzeniu zrozumiałam, że imprezy, alkohol i dragi to nie jest moje życie. Miałam nazwisko, dzięki, któremu dostałam się Jaley, najbardziej renomowanej uczelni w Ameryce. Szczęśliwie ukończyłam naukę i przyjechałam do Sinder City, niestety, mimo, że minęło bardzo wiele czasu, to jednak jak widać Gina nie odpuściła sobie jeżdżenia tam, gdzie ja. Na „Ploteczkach” wieści szybko się rozchodzą a ona uwielbia mnie dręczyć. Sprawia, że wyłazi ze mnie wszystko co najgorsze. Ktoś dzwoni do drzwi…

15 minut później
    Dżaga!!! Co to ma być??? Całe pudło gazet pokroju „Playboya”, kajdanki i butelka Schardonay… To chyba jakiś podły żart, mało śmieszny do tego. :( Podejrzewam, że to sprawka Giny, ale trzeba najpierw napisać do „Ploteczek”. :D

czwartek, 18 marca 2010

Z pamiętnika Eve

17 marzec
     Wow. Dan się odbraził. Hert co prawda rzadko się odzywa, ale jednak. Z Tommym sprawa zakończona, przyjaźń to średnio przyjemne rozwiązanie, ale lepsze to niż nic. Rafael i Lena chadzają na randki. Chociaż oni tworzą szczęśliwą parę. Emma wyjechała wczoraj do swojego Oscara, co prawda ciężko było przekonać do tego trzyletniego Briana, ale jakoś przy mojej pomocy się udało (chociaż z dziećmi umiem rozmawiać). A Amelia spotyka się z kelnerem z Calipso i widać, że też jest szczęśliwa. Tylko ja zostałam sama. Bez faceta, przyjaciółek i nawet Schardonay już nie smakuje jak kiedyś… Samotność, to moje drugie imię. Nie to, żebym im zazdrościła…, no może troszeczkę… Idę do baru może mi się humor poprawi, w co trochę wątpię. Za dużo porażek jak na jeden stracony tydzień. Pojutrze audycja. A w Glamorous znowu piszą o Bekhamach… I cholerna rubryka „Szczęście nie jedno ma imię.” Horoskop jak zawsze do dupy, a co gorsza sprawdza się w 100 procentach. W pracy masakra. papierkowa robota mi nie służy. Nawet nie chce mi się prebierać i malować. A kit… idę w tym powyciąganym dresie od Arona z wycieczki po Uper Est Side. Ale, wtedy lało, byłam mokra jak kura. Ale to już tylko przeszłość. Dobra idę do baru, a potem kupię po drodze moją przyjaciółkę Schardonay, następnie zadzwonię po jakiegoś chłopca do towarzystwa i przegadam z nim godzinę, wyjdzie co prawda niezaspokojony, ale ze zwitkiem banknotów w dłoni, a potem upiwszy się do końca, wczołgam się pod kołdrę, żeby wyryczeć resztę żalu w poduszkę. A rano obudzę się i spóźniona pobiegnę do pracy udając, że wszystko jest ok, chociaż nie jest. Schardonay się skończyło… :/  Idę do baru…

środa, 17 marca 2010

Z pamiętnika Camill

3 marzec

     I tak oto jestem w Niemczech. Jestem tutaj zaledwie kilka dni a już mam dosyć tego miejsca, a to za sprawą Charles’a Bertona. Poznałam go zaraz po przyjeździe do Berlina. Z wyglądu całkiem niezłe ciacho, ale charakter porażka. Pasowałby do Eve wiecznie by się lali. He, he! Przy wysiadaniu z autokaru, który wiózł mnie do ciotki Constansji Verde do Berlina zachodniego, wpadłam na wysokiego, niesamowicie przystojnego chłopaka.
- Oh! Przepraszam.
- Nic się nie stało. – powiedział z wielkim, białym uśmiechem, z którym mógłby reklamować pastę do zębów. – Może pomóc?
- Nie dziękuję. Poradzę sobie.
     W tym momencie w mojej torebce zadzwonił telefon, aż podskoczyłam i torebka wysypując całą swoją zawartość na chodnik wyleciała mi z pomiędzy całej masy bagażu.
- Właśnie widzę jak „sobie radzisz”. – odparł zabierając ode mnie dwie walizki, tak, abym mogła odebrać telefon i pozbierać wszystkie rzeczy z asfaltu.
- Czego? – spytałam odbierając telefon.
- Co słychać? – to Caterin, przyrodnia siostra mamy.
- Właśnie jestem w Berlinie i właśnie mi przeszkadzasz, bo wysiadłam przed chwilą z autokaru objuczona jak wielbłąd. Miałaś po mnie przyjechać.
- Tak wiem, ale niestety nie mogłam. Jestem zajęta Jamesem…
- O Dżaga! – odparłam z rezygnacją. – Chcesz mi powiedzieć, że mam się tłuc z czterema walizkami i dwiema torbami jeszcze przez pół miasta transportem miejskim, bo ty podrywasz jakiegoś Jamesa?
- No… Prawie.
- Prawie? O.O
- Prawie, bo musisz zorganizować sobie czas do jutra rana…
- Wielkie dzięki, jesteś wprost nieocenioną, wredną małpą, bez duszy! – krzyknęłam i nie czekając na jakie kolwiek wyjaśnienia z jej strony lub zaprzeczenia rozłączyłam się.
- Widzę, że chyba coś się stało? – powiedział chłopak, gdy z furią wrzuciłam telefon do torebki.
- Owszem. Zostałam wystawiona do wiatru przez siostrę mojej matki. Pasuje? – wypaliłam bez chwili zastanowienia.
- W takim razie zapraszam do mnie. – skinął głową, a moim oczom ukazała się najprawdziwsza limuzyna, która podjechała pod sam krawężnik. Nie muszę chyba dodawać, że moje oczy zrobiły się wielkie jak spodki i zabrakło mi siły aby podnieść się z kucków, bo w takiej pozycji zbierałam z chodnika swoje rzeczy i jak mi się wydawało resztki godności.
- Dzień dobry, paniczu. – powiedział łysy, chudy szofer, który wysiadł z samochodu.
- Dzień dobry, Dżordż. Możesz zapakować do bagażnika również walizki tej pani?
- Tak, paniczu.
- Paniczu??? O.o – byłam coraz bardziej zaskoczona i zmieszana.
- Jestem angielskim lordem. Nazywam się Charles Berton, dla znajomych poprostu Chuck.
- Yyyy… Camill Sander, miło mi. – powiedziałam próbując ukryć jeszcze większe zmieszanie jakie wywarły na mnie jego słowa.
- Mi również. – uśmiechnął się znowu i pchnął w stronę limuzyny.
     Wyjechaliśmy za miasto, skręciliśmy w jakąś boczną szosę i po chwili moim oczom ukazała się wielka willa.
- Jesteśmy na miejscu. – powiedział i wprowadził mnie do środka, kiedy wysiadłam z limuzyny. w progu przywitała mnie młoda Azjatka.
- Kazumi, zaprowadź Camill do zielonego pokoju. Zatrzyma się u nas na jakiś czas.
- Dobrze paniczu.
- Do zobaczenia na obiedzie. – powiedział i odszedł zostawiając mnie z Kazumi.
     Teraz siedzę w pokoju, całkiem przyjemnym i szykuję się na ten obiad. Zaczyna się ciekawie, zobaczymy co będzie dalej. :)

wtorek, 16 marca 2010

Oscar Wilden

     Oscar Wilden największy potentat naftowy w Ameryce. Bogacz, ale jak mówi przysłowie pieniądze szczęścia nie dają. Usiadł przed swoim laptopem. Dochodziła 2 popołudniu. Umówił się z niejaką Emmą na czacie. :
Emma:
Witaj.
Oscar:
A witam.
Emma:
Jak sprawy z Holendrami?
Oscar:
Dobrze. A u ciebie?
Emma:
Może być. Wczoraj pożegnałyśmy się z Camill.
Oscar:
I…?
Emma:
I nic, właściwie nic…
Oscar:
Napewno? Mam wrażenie, że coś się stało.
Emma:
Powiedziałam dziewczynom, że chcę sprzedać mieszkanie i wyjechać do Ameryki.
Oscar:
I co one na to?
Emma:
Nie były zachwycone. „Nasza paczka się rozpada.” – powiedziała mi Eve.
Oscar:
Będziesz za nimi tęsknić, a one za tobą, więc to chyba zrozumiałe.
Emma:
Niby tak, ale nie zabiorę ich ze sobą.
Oscar:
No raczej nie, ale mogą przyjeżdżać do nas na urlop.
Emma:
Do nas… Nie wiem jak to zrobiłeś, ale naprawdę chcę być z Tobą.
Oscar:
Ja też i mam dla ciebie niespodziankę jak przyjedziesz, bo takich rzeczy nie powinno się mówić ani na czacie, ani przez telefon.
Emma:
Do końca tego tygodnia powinnam wszystko załatwić.
Oscar:
Cieszę się.
Emma:
Ja też, chociaż mam pewne obawy.
Oscar:
Niepotrzebnie, wszystko się ułoży.
Emma:
Mam nadzieję.
Oscar:
Napewno.
Emma:
Nic uciekam, muszę odebrać Briana z przedszkola.
Oscar:
Ok. Buziaczki Skarbie. :****
Emma:
Pa. :*

Z pamiętnika Eve

27 luty
     Koszmarny dzień. Rafael się obraził, tylko nie wiem, na co. Ja mu tylko powiedziałam, że spotkałam Dana i że mi się podoba. Dan jest przyjacielem Mata, a raczej był, chociaż nie wiem, nie pytałam jak to z nimi jest. Chyba nie rozumiem mężczyzn, są tacy… dziwni i skomplikowani, albo tylko mi się tak wydaje. Lubię Rafaela, ale tylko lubię, nic więcej. Co prawda na imprezie u Leny przegadaliśmy pół nocy, ale to nie jest to czego szukam. A właściwie to mam wrażenie, że już znalazłam. Co do Dana to sama nie wiem jeszcze, co z tego będzie (o ile w ogóle coś). Mogłoby się już coś rozwiązać, jakiś znak od losu by się przydał. Kristopher wczoraj napisał, że do mnie wpadnie może poznam go z Amelią? Nawet by do siebie pasowali… Hert przed chwilą dzwonił pytał o audycję, którą miałam dla niego przygotować. Jakoś nie mam do tego głowy. Wszystko się komplikuje. No cóż jedno jest pewne nie zrezygnuję z tego, co dla mnie najważniejsze tylko, dlatego, że byłam ślepa przez tyle czasu. Wszystko piszę bez ładu i składu. Moje myśli są trochę niepoukładane, bo wydarzyło się coś, co obróciło mój punkt widzenia o 180 stopni, ale czy to wystarczy, żeby… no właśnie… żeby zacząć życie na nowo? Nie wiem. Dzisiaj ostatnie spotkanie w starym składzie w Calipso o 19. Prawdę mówiąc nie mam na to ochoty, ale obiecałam. Wolałabym być w tym czasie z Tommym, ale cóż. (Tommy-to długa historia mojego życia i mam nadzieję, że zakończy się happy endem, ale czas pokaże). No nic uciekam. Dziewczyny czekają.

2 w nocy
     O rany, co za wariatki. Trochu mi ulżyło. Rafael klei się do Leny jak pszczoła do miodu. Może coś z tego będzie… Chociaż ten jeden problem by się rozwiązał. Emma chce sprzedać mieszkanie i przenieść się na Manhattan. Zobaczymy czy jej to wyjdzie. Jeśli tak to ze starej gwardii zostanę tylko ja i Lena. Mało optymistyczne. Eh… Z żalu chyba wypiję Schardonay… Sama…

sobota, 13 marca 2010

Z pamiętnika Leny

16 luty
     Nie no dzień super (sarkazm), zważywszy na to, że mama obudziła mnie o 5 rano (kocham tak wstawać :/) dzwoniąc uporczywie na telefon (umówiłam się z nią na zakupy o czym kompletnie nie pamietam :/). Przedwczoraj dałyśmy czadu z dziewczynami. Imprezka się udała, ale może po kolei.
Zacznę od Emmy. Rozstała się z wstrętnym Richardem i jest tylko z Brianem, swoim synem. Sprawa rozwodowa w toku, ale… Emma ostatnio jest jakaś weselsza, czyżby jakiś tajemniczy wielbiciel? :D Tylko jakiś dziwny, bo nikt ich nie widzi nigdy razem, albo dobrze się kamuflują… ;p Trzeba wybadać sprawę…
Eve: no ta to już w ogóle jedno wielkie zaskoczenie. Wiele się mogłam po niej spodziewać, ale facet na babskiej imprezie, który paraduje rano po MOIM mieszkaniu? To była lekka przesada. Na całe szczęście okazało się jak to było. Rafael, bo tak ma na imię ów facet, zadzwonił do Eve około 3 w nocy i spytał, gdzie jest. No cóż alkohol rozwiązuje język, więc mu powiedziała, że u mnie. No i chłopak przyjechał nie wiedząc, na co się porywa. Jak się okazało sama otworzyłam mu drzwi i łapiąc za koszulę pociągnęłam do środka. Boshe nigdy więcej Schardonay w takich ilościach! Eve była zdziwiona widokiem Rafaela w moich objęciach, ale… chyba była najtrzeźwiejsza z nas wszystkich. Wzięła, więc swojego przyjaciela do drugiego pokoju i niby tylko gadali… Tha… Bo uwierzę. To, dlaczego rano latał po MOIM mieszkaniu w samych SLIPACH??? No tak Eve to Eve i za nią to nawet sam Diabeł nie trafi.
Camill: ta z kolei zaskoczyła nas rewelacją o swoim wyjeździe do Niemiec i to prawdopodobnie na stałe, ale i tak będziemy we cztery, bo doszła Amelia.
Amelia: cicha, spokojna, nawet po pijaku, co trochę dziwne, całkowite przeciwieństwo Eve, która zawsze jest wszędzie. Ami się ukrywała po kątach… To będzie ciężki rok dla niej. Wprowadziła się niedawno, a już ma zastąpić Camill… Dziwnie to brzmi, ale jednak. Dobra powiem to wreszcie… wydaje mi się, że jak Camill wyjedzie z miasta to nasz kontakt się urwie…
Dobra teraz coś o mnie: rozstałam się z Johnem, jak pijany przyszedł do domu i zaczął mnie wyzywać od różnych. Miałam ochotę trzepnąć go patelnią w łeb, ale humanitarnie tylko go wywaliłam z domu, łącznie ze wszystkimi jego rzeczami. Próbował mnie przepraszać, ale coś mu nie wyszło. Pierścionek zaręczynowy wysłałam pocztą, żeby nie był stratny. (od kiedy to ja taka miła jestem :/?) odda go do sklepu i bedzie miał za co pić…
No nic muszę uciekać, bo mama, choć nie zając i nie ucieknie, ale okazja do poplotkowania może mi zwiać, a jest o czym plotkować, bo obok nas wprowadził się baaaaaaaaaaardzo przystojny chłopak… ;D
No, ale narazie to tyle… :*

poniedziałek, 1 marca 2010

Koniec Walentynek i kac morderca na pamiątkę

- O rany, ale bajzel. – powiedziała Emma patrząc na powalentynkowe pobojowisko.
- Nie da się ukryć. – dodała Amelia.
- Raju, głowa to chyba mi zaraz peknie. – wystękała Lena rozglądając się po pokoju oczkami jak szparki.
- Nie tylko ciebie. – dorzuciła Camill z drugiej strony pokoju.
- I kto to teraz psprząta? – spytała Amelia.
- Wy. – odparła Lena i opadła ciężko na poduszki. – Ja nie mam siły.
- Ej! A gdzie jest Eve? – zadała pytanie Camill.
- Ostatnio widziałam ją jak szła o dziwo prosto do toalety, a potem… Nie wiem. – wypaliła Emma.
- No mi też się film urwał jakoś w tym momencie. – wtrąciła Lena.
- Ale nadal nie wiemy, gdzie jest Eve. Idę do klozetu. – po tych slowach dosłownie wyczołgała się spod kołdry i powlokła noga za nogą.
- To się streszczaj, bo my też chcemy. – wtrąciła Lena.
     Nie wytrzymały jednak na powrót Ameli i razem we trzy wyczołgały się z pokoju i wpadły, tak, tak wpadły do kuchni. Ich oczy stały się wielkie jak spodki, a to za sprawą Eve.
- Może kawy? – spytała z uśmiechem na ustach. Ubrana jedynie w czarną, koronkową bieliznę. I co gorsza paradowała tak przy niesamowicie przystojnym facecie, który też nie był lepszy, bo paradował w samych slipkach. Kiedy wpadły do kuchni stanął akurat w półkroku z puszką kawy w dłoni.
- Ja poproszę. – przerwała ciszę Emma.
- A ja poproszę coś na moralniaka. – wtrąciła Lena.
     Chłopak postawił przed nią szklankę z czymś co przypominało napój pomarańczowy, które coś Lena wypiła w zastraszającym tempie, po czym zaczęła robić tak niesamowite miny jakby zjadła garść gwoździ.
- Na kaca najlepszy jest sok z cytryny. – powiedział.
- Dopiero teras mi to mufisz… – skrzywiła się.
- Nie zdążyłem. – powiedział i wszyscy wybuchnęli śmiechem.
- Balso smiesne.
- Wyglądasz przezabawnie. – wtrąciła Camill i dodała. – A pan to, kto?
- Oj! Przepraszam nie przedstawiłem się. Rafael Sorel. – powiedział po czym podał, każdej z nich dłoń.
- Lena Swindorf…
- Emma Hert, miło mi…
- Camill Sander…
- Amelia Shot…
- A pani jak się nazywa? – spytał Eve uśmiechając się szeroko.
- Głupol…
- Bardzo mi miło Pani Głupol. – powiedział i cała piatka wybuchła gromkim śmiechem.

czwartek, 18 lutego 2010

Walentynki

      Były walentynki. Lena siedziała już od godziny w salonie i gapiła się w sufit. Dziewczyny miały być już dwie godziny temu a tu nic i nic. Lena zaczęła powoli sprzątać rzeczy ze stołu, kiedy zadzwonił dzwonek. Podeszła do drzwi i otworzyła je. Do przedpokoju wpadły cztery… tak, tak cztery kobiety. Roześmiane i wypite. Z butelkami dobrego Schardonay w dłoniach.
      -Witaj Lenuś. – odezwała się pierwsza Eve. – Poznaj naszą kolejną do kółka różańcowego. Ha ha ha ha!!!
      - Dobra, dobra nie marudź. Amelia Shot jestem. – odezwała się długonoga, ciemnowłosa kobieta i podała jej rękę.
      – Lena Swindorf.
      – Miło mi. Dawaj mordy. – powiedziała Amelia.
      – Amelia…
      - Mów mi Ami. Ha ha ha ha!!!
      - Ok., Więc Ami czy mogłabyś usiąść?
      – Tak jasne. I wszystkie cztery przetarabaniły się do salonu gdzie padły na sofę jak jeden wielki słoń.
      – Ej, bo rozwalicie mi sofę!
      – Spoko, loko, laska nie bój żaby. – I wszystkie parsknęły niepohamowanym śmiechem.
      – Napij się kochanieńka. – powiedziała Camill i wyszarpała ze swojej torebki kolejną tym razem pełną butelkę Schardonay. – Masz!
      – Dzięki. – Lena odbezpieczyła korek i pociągnęła dwa łyki.
      Balowały do białego rana, dopóki sąsiedzi nie zaczęli walić do drzwi żeby były cicho.

sobota, 13 lutego 2010

To nie była miłość

         Lena weszła do mieszkania. Była mokra, brudna i wściekła. John obiecał, że przyjedzie po nią do pracy. Jakże było nic nie warte jego słowo. Zresztą tak samo jak wszystkich mężczyzn chodzących po tym świecie. Skończyła zmianę o 22.00 i wyszła przed budynek. Padał ulewny deszcz, więc schowała się pod daszkiem cukiernianej markizy. Czekała tak 15 minut, 30 minut, kiedy minęła godzina postanowiła zadzwonić. Jeden sygnał, drugi, trzeci, czwarty… i nic. Zero kontaktu. To sprawiło, że wkurzyła się nie na żarty. Zadzwoniła w końcu po taksówkę i podjechała pod blok kamienicy, do której przeprowadziła się po zaręczynach z Johnem. Już miała wejść na niewielkie schodki prowadzące do drzwi frontowych, kiedy jakiś świr za kierownicą tira ochlapał ją rozmarzniętym śniegiem tworzącym obrzydliwą błotnistą breję. Nic tylko siąść i płakać. Ściągnęła z siebie ubranie i założyła atłasowy szlafrok. W tym momencie zadzwonił dzwonek do drzwi. Otworzyła…
       – Ty suko!!! – zawył John pijany jak przysłowiowa świnia.
       - Słucham?! – nie mogła uwierzyć, że to powiedział.
       – Jesteś suką zdziro!!!
Lena nie czekała na dalszy ciąg wyzwisk zatrzasnęła mu drzwi przed nosem i zahaczyła łańcuch, po czym poszła do kuchni po klucz i zamknęła je jeszcze na klucz. Wiedziała, że on nie ma swoich, bo leżały w salonie na dywanie. Jakoś nie chciało jej się ich podnosić. Kiedy klucz zgrzytną w zamku włączyła wieżę na full i poszła pod prysznic. Po tym, co przeszła po porwaniu przez Collinsa jakoś mało się przejęła faktem, że jej narzeczony nie będzie miał gdzie spać. Było jej wszystko jedno. Mógł spać nawet na wycieraczce pod drzwiami, albo na ławce w parku. Kiedy wyszła spod prysznica postanowiła zadzwonić do Eve. Ściszyła wieżę, podniosła słuchawkę i wykręciła numer.
     – Hallo.
     – Eve? Lena z tej strony.
     – A witaj słonko. Co tam u cienie?
     – John się rzuca. – powiedziała krótko.
     – Pijany?
     – Nawalony w trzy dupy…
     – No to nic z tym nie zrobisz dopóki nie wytrzeźwieje.
     – Wiem, a jutro są Walentynki.
     – Eh… Dla mnie to święto nie istnieje.
     – Dlaczego?
     – Przecież wiesz, że nie mam chłopaka, pewnie nawet głupiej walentynki nie dostanę…
     – A Mat???
     – Mat… Mat stał się nieosiągalny. To już zamknięty rozdział.
     – Uuuuuuuu… To może się spotkamy i zrobimy sobie babskie Walentynki?
     – Walentynki złamanych kobiecych serc… Hmmmm… Brzmi nieźle. Emma i Camill też pewnie chętnie przyjdą. Emma po rozstaniu z Richardem jest trochę przybita, a Camill rozczarowała się tym blondynem z pracy.
    – Ok. To, co jutro u mnie tak o 20:00?
    – Dobrze. Zadzwonię do dziewczyn.
    – To pa do jutra.
    – Pa, pa.
Lena się rozłączyła i pogłośniła muzykę, usiadła na skórzanej sofie w salonie i pogrążyła się w swoich myślach krążących wokół rozstania z Johnem.

piątek, 5 lutego 2010

Bonus C. D. 2

      Trzy dni później. Eve przyszła na skałki, żeby poćwiczyć nunhaku. Nie mogła robić tego w domu. Tutaj nie musiała się martwić, że ktoś dostanie zawału widząc jak wywija „pałeczkami”. Jednak od 15 minut wyczuwała czyjąś obecność w niewielkiej odległości od siebie. Ten ktoś bardzo intensywnie się na nią patrzył, że aż zrobiło jej się gorąco. Nie odwróciła wzroku w tamta stronę udając, że nikogo tam nie ma, przy czym jednocześnie zachowała czujność. Odkąd widziała jak jeden chłopak zaskoczył jej przyjaciela podczas wojny gangów i strzelił mu w głowę nauczyła się wyczuwać przeciwnika już w odległości 5 metrów. Skończyła zwykłą serię ćwiczeń i usiadła na trawi, przymknęła oczy, aby móc w pełni skupić się na obserwatorze, który zaczął powoli skradać się nieporadnie w jej stronę. Usłyszała trzask łamanej gałązki i szelest niedawno skoszonej trawy pod ciężkimi butami. Kiedy dzielił ich zaledwie metr wyczuła niesiony z wiatrem zapach wody po goleniu i skojarzyła go z chudym chłopakiem, któremu niedawno uratowała życie.
     - Poruszasz się jak słoń w składzie porcelany. – powiedziała nadal nie otwierając oczu. – Rafaelu.
     – … – chłopak aż podskoczył ze strachu i stanął w miejscu nie wiedząc, co zrobić.
     - Chodź, chodź. – powiedziała.
     - Yyyyy… Zaskoczyłaś mnie. – wybąkał.
     – No cóż straszenie ludzi to moja specjalność. – zaśmiała się iście diabelskim śmiechem.
     – Nie to miałem na myśli. – odparł i usiadł obok niej na świeżo skoszonym kopcu trawy. Dopiero teraz otworzyła oczy i spojrzała na niego. Miał niesamowicie brązowe oczy, że aż można było się w nich utopić. Powoli odwróciła się i spojrzała na zachodzące już słońce.
     – Skąd wiedziałaś jak mam na imię?
     - Potrafię słuchać.
     – Nie powiedziałem, ze jesteś głucha.
     – Faceci… Słyszałam waszą rozmowę.
     – Całą?
     – Tak całą. I wiem, dlaczego tutaj jesteś.
     -, Czyli wiesz, że chodzi o Szakala?
     – Tak wiem, że chodzi o największego gangstera w mieście, handlarza bronią i dealera narkotyków.
     – Nie powiedziałem, że jest największym handlarzem narkotyków.
     – No nie powiedziałeś (chyba?). Ale akurat go znam.
     – Tak?
     – Tak. Jestem córką jego kuzynki od brata ze strony matki. – to był oczywiście blef, ale musiała się dowiedzieć ile ten facet posiada informacji na temat Szakala i ile jeszcze trzeba się dowiedzieć, aby móc go przyskrzynić.
     – O.O Ale się wpakowałem…
     – Spoko jestem po twojej stronie. Nie lubię Szakala za to, że zabił mojego przyjaciela posyłając mu kulkę w głowę. – powiedziała Eve i wstała.
     -, Dokąd idziesz?
     - Tam gdzie ty nie możesz.
     – Powiedz mi, chociaż jak się nazywasz! – zawołał za nią.
     – Nazywają mnie, „Yum”. Pomogę ci przyskrzynić Szakala.– powiedziała i zniknęła za drzewami.
     – Yum… – powtórzył za nią zastanawiając się czy mówiła serio.

piątek, 29 stycznia 2010

Bonus C. D.

     … Wtedy usłyszała głosy. Na półce skalnej poniżej szczytu, na którym siedziała stało dwóch mężczyzn. Jeden około 23 a drugi około 30 lat. Kłócili się zajadle. Z tego, co udało jej się wyłowić ze strzępków rozmowy docierającej na szczyt poprzez szum drzew wywnioskowała, że chodzi o jakiś towar. W tym momencie obudziła się w niej ciekawska natura. Długo nie myśląc położyła się plackiem na trawie i obserwowała całe zajście. Obaj mężczyźni najpierw bardzo długo dyskutowali a później zaczęli się szarpać. Eve kibicowała wyższemu, lecz chudszemu z nich, który miał ciemne włosy obcięte na jeża. Drugi też wysoki, rudy i widać umięśniony o szczurzej gębie był jak przypuszczała zbyt tępy żeby wiedzieć jak wykorzystać mięśnie i swój własny mózg. Po 30 minutach chudy chłopak pokonał osiłka powalając go na ziemię. Tamten lekko zamroczony ciosem przeciwnika jakiś czas się nie podnosił. I kiedy chudy odwrócił się do niego plecami żeby odejść Eve najpierw ujrzała błysk w dłoni rudego chłopaka a później usłyszała szczęk przeładowywanej broni.
     – Uważaj! Za tobą! – krzyknęła.
Chudy odwrócił się jednak o sekundę za późno i dostał kulkę w brzuch. Wtedy Eve nie mysląc wiele ruszyła mu na ratunek. Jako że znała bardzo dobrze wcześniej wspomniane skałki to bardzo szybko zeszła na skalną półkę i używając chwytu obezwładniającego zaklinowała osiłka ze nie był w stanie się ruszyć. Broń wypadła mu z ręki poleciała w stronę krzaków.
      – Dobra robota koleżanko. – powiedział wyłaniający się z nich blondyn. – Uratowałaś życie naszemu człowiekowi. – dodał a za nim wyszło z krzaków jeszcze 5 innych mężczyzn.
      -, Kim wy do cholery jesteście?!
      - Długa historia. … Może go pani puścić, my się już nim zajmiemy.
     Eve niespiesznie puściła rudego i podeszła do chudego chłopaka, który nadal leżał na ziemi. Oddychał. Jego klatka poruszała się w górę i w dół. Nie krwawił.
      – Nic ci nie jest?
      - Nie. Dobrze, że miałem to… – i wyciągnął spod koszulki jakiś kawałek metalu, w którym utkwił nabój przeciwnika.
      – Głupi ma zawsze szczęście. – westchnęła, obróciła się na pięcie chcąc odejść.
      – Zaczekaj! Musisz pojechać z nami żeby złożyć zeznania na temat tego zajścia.
      -, Po co? Każdy z was był świadkiem.
      -, Ale pani brała czynny udział w akcji.
      - Ja broniłam tylko zagrożonego życia. Nie będę składać żadnych zeznań.
      -, Ale takie są procedury.
      – Chrzanię procedury! Przez te wasze zasrane trzymanie się procedur ten chłopak mało nie zginął! – krzyknęła Eve wskazując palcem na chudego.
      -, Jeżeli nie pójdzie pani z nami dobrowolnie to będziemy musieli użyć siły.
      – Najpierw musicie mnie złapać. – zauważyła przytomnie Eve.
     W tym momencie dwóch młodych mężczyzn ruszyło w jej stronę. Pchnęła, więc osiłka prosto w ich ramiona i niczym kozica wskoczyła na kawałek skały wystającej nad jej głową a następnie wspięła się na szczyt zostawiając niedoświadczonych goniących daleko za sobą. Obeszła skalną półkę i ukryła się w cieniu obserwując, co będzie dalej. Ci, którzy mieli ją złapać stali jak wryci.
      – Niesamowita kobieta. – pomyślał Rafael. – Znika tak samo szybko jak się pojawia. – Szefie? – zapytał głośno.
      - Tak Raf.
      – Przydałby się nam ktoś taki jak ona.
      – Raf wiesz, że nie jesteśmy babską jednostką tylko męską, więc bądź facetem.
      - Szowinista. – pomyślała Eve.
      -, Ale szefie…
      - Nie ma mowy.
      - Boi się pan przyznać, że okazał się ktoś lepszy od pana. Gdyby nie ona już bym nie żył.
      - Być może, ale w mojej grupie nie będzie kobiet. – odparł blondyn po czym podszedł do osiłka. – Wszystko nam wyśpiewasz ptaszku. – i dodał. – Raf radzę ci zapomnij o niej, bo i tak jej nie znajdziesz.
      – Znajdę ją choćby nie wiem, co.
      - Dobrze zawrzyjmy układ. Jeśli ją znajdziesz i przyprowadzisz do mojego biura będzie mogła z tobą pracować. Jeśli nie to będziesz musiał rozpracować Szakala sam.
       - Jak to sam?
       – Normalnie. Nie mogę z tobą wysłać ludzi, bo to zbyt niebezpieczne.
      – A co może jeden człowiek? Szakal ma całą armię wyszkolonych ludzi. Gotowych żeby zabić.
      -, Ale jeden człowiek łatwiej może ich rozpracować.
      - Bez wsparcia nie dam rady.
      – Przesadzasz. Jak znajdziesz tą małą to może ci się uda.
      – Może… Dobrze powiedziane.
      - Pieprzony palant. – pomyślała Eve.
      - Dobra panowie koniec tej czczej gadaniny. Zabieramy tego gagadka.
     Po tych słowach zeszli ze skalnej półki z zakutym w kajdanki „gagatkiem” doprowadzając go do głównej ulicy, gdzie stała już policyjna „suka”. Na widok blondyna wysiadło z niej dwóch mężczyzn.
      – Dobrze się spisaliście.
      – Dzięki Fatu, to w końcu nasza praca.
      – Sho jak zwykle skromny. Mark weź „Piłkarza” do samochodu i zawieźcie go na posterunek. Ja wrócę z Sho.
      – Tak jest komisarzu.
      - No cóż. Może zanim wrócimy do pracy to pójdziemy na jakąś małą czarną? – spytał Rafael.
      - Zgoda. – odpowiedzieli wszyscy chórem po czym wsiedli do samochodów i odjechali.
     Eve została sama. Po chwili i ona ulotniła się z tego miejsca.

wtorek, 26 stycznia 2010

Bonus.

Czyli o tym jak Eve została tajnym detektywem.

     Był wiosenne południe. 27 marca. Trwał nudny wykład. Eve jednak nie słuchała tego, co mówił wysoki szpakowaty facet po 40-tce. Tak jak chyba wszyscy obecni w auli studenci marzyła o tym, aby opuścić wreszcie te szare mury i wyjść na gorące słońce wpadające do Sali przez wielkie okna i kuszące swym ciepłem. A tym czasem próbowała zabić nudę rysując jakiegoś ludka na marginesie w zeszycie rysowanie zawsze wciągało ją tak bardzo, że zapominała o tym gdzie jest i nie zwracała uwagi na to, co się dzieje wokoło. Tak jakby nie istniało nic poza kartką, ołówkiem i pomysłem tkwiącym w jej głowie. Dlatego i tym razem nie zauważyła, kiedy skończyły się zajęcia. Dopiero łokieć koleżanki siedzącej obok wbity pod żebra uprzytomnił jej, że czas się żebrać. Spakowała, więc swoje rzeczy i opuściła gmach uczelni kierując się w stronę parku, aby móc uciec od szarych betonowych chodników i zakurzonych ulic. Szła labiryntem parkowych ścieżek, gdzie niemal na każdej ławce siedziała zakochana para wtulona w siebie lub trzymająca się za ręce. Przyspieszyła kroku żeby nie musieć patrzeć na te rozanielone twarze. Była sama i samotna, dlatego denerwowało ją, kiedy ktoś w jej obecności demonstrował miłość do drugiej osoby. Kiedy doszła do skałek wreszcie mogła odetchnąć. To był jej azyl. Tu czuła się wolna i bezpieczna. Mogła oglądać zachody słońca i niemal dotknąć czubków drzew. Tutaj oddychała swobodnie. Przychodził a na skałki, kiedy było jej ciężko i źle, kiedy potrzebowała wyciszenia i kiedy potrzebowała pomyśleć albo się w spokoju wypłakać. Miała zaledwie 19 lat i całkiem spory bagaż doświadczeń. Wiedziała, co to depresja i samotność. Ojciec bił ją czasami i mówił, że jest nikim a matka patrzyła na to z boku jakby nieobecna. Tego dnia rano pokłóciła się z ojcem o jakąś pierdołę, był pijany (znowu) uderzył ją w twarz aż zobaczyła gwiazdki. Nie mogła zrobić nic innego jak złapać torbę i wyjść. Na uczelni robiła dobrą minę do złej gry i pokłóciła się z niby przyjaciółką, która skrytykowała jej pracę, nad która siedziała trzy dni żeby dobrze ją opracować. Amy nie poprzestała jednak krytyce i choć nie kiwnęła nawet palcem żeby cokolwiek zrobić, mimo że praca była grupowa to wzięła pomysł Eve i przedstawiła go na zajęciach. Jakże wielkie było jednak jej zdziwienie, kiedy rywalka przedstawiła nowy projekt będący jedną wielką improwizacją, który okazał się być lepszy od pierwotnej wersji. Teraz jednak Eve była tutaj na skałkach otoczona ciszą, spokojem i…

piątek, 8 stycznia 2010

Wszystko od nowa

        Eve stanęła w drzwiach swojego gabinetu. To był jej pierwszy dzień w pracy po wyjściu ze szpitala. Nie była za bardzo zachwycona faktem, że od teraz będzie wykonywać tylko papierkową robotę i nie będzie mogła uczestniczyć w akcjach. Przestała być niewidzialnym detektywem, który widział wszystko, a stała się szarym człowiekiem takim jak miliony innych ludzi na świecie.
      Gabinet był pomalowany farbą w kolorze wypłowiałego różu, na środku stało biurko, gdzie znajdował się laptop, telefon i stosy papierów, które pozostawił po sobie poprzedni bywalec tego pomieszczenia. Po prawej stronie drzwi stał wilki regał wypełniony od góry do dołu segregatorami, zaś po lewej stała sofa, fotel i mały, szklany stolik kawowy. Wystroju dopełniał ogromny fikus stojący pod oknem i kilka mało udanych fotografii wiszących na ścianach.
      Eve usiadła na obrotowym krześle przy biurku i spojrzała w okno, przez które wpadały zimowe promienie słońca.
     – Tak. Od dziś to jest moje królestwo. – pomyślała i wtedy zadzwonił telefon.
     – Eve Laurini. Słucham?
     – Cześć Eve. – powiedział pogodny głos po drugiej stronie miedzianego drutu.
     -, Z kim mam przyjemność? – spytała nie rozpoznając głosu.
     – No wiesz? Nie poznajesz? Rafael.
     – A to ty… – powiedziała z rezygnacją.
     – A kogo się spodziewałaś?
     – Właściwie to nie wiem. Jesteś pierwszą osobą, która do mnie dzwoni od momentu, kiedy tu weszłam.
     – I to cię tak dobija?
     – Nie coś ty. Tylko…
     – Tylko, co?
     – Wolałabym być teraz na akcji a nie siedzieć tutaj.
     – Słuchaj jeszcze będziesz miała swoje pięć minut.
     – Ta ciekawe, kiedy?
     – Coś ci powiem, ale nie mów szefowi, że wiesz.
     – Słucham.
     – Za pół roku mają cię dać jako negocjatora.
     – Wow. Za pół roku, a do tego czasu to mi tu mózg sflaczeje.
     – Rany, ale ty marudna jesteś. Zamiast się cieszyć, że chcą cię wykorzystać w akcjach to jeszcze masz problem.
     – Nie o to chodzi.
     – A o co?
     – O to, że ja nie chcę tak długo czekać. Ja chcę już działać a nie siedzieć za biurkiem pełnym papierów.
     – Eve postaram się przyspieszyć przemianowanie, ale wiesz, że to nie ode mnie zależy.
     - Wiem, wiem tylko od nadętego pana Guru. Wrrrrrr… Im dłużej tu pracuję tym bardziej mam go dosyć. Jak bym go spotkała to bym mu wygarnęła co o nim myślę.
     – Ha ha ha!!! Miałabyś na tyle odwagi?
     - A co wątpisz?
     – No tak trochę. J No na akcjach pokazałaś nie jednokrotnie, na co cię stać i że jako kobieta jesteś nadspodziewanie…jakby to ująć bezpośrednia, silna i nieobliczalna.
     - Tiaaaaa…
     – No nic kończę, bo mamy zebranie, znowu coś się dzieje.
     – Mówisz to, żeby mnie wkurzyć jeszcze bardziej?
     – Nie po to, żebyś wiedziała.
     – To daruj sobie.
     – Nie dziękuję. Ha ha ha!!! Uwielbiam cię za szczerość. Ha ha ha!!! – powiedział i się wyłączył.
     Eve powoli odłożyła słuchawkę, wstała z krzesła i podeszłą do okna. Jak na grudniowy poranek było dość spokojnie. Patrząc na ulicę, przez którą przechodziła jakaś staruszka wróciła do momentu jak zaczynała pracę w tym dziwnym miejscu.